• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

o czym myślę jadąc na rowerze

Życie czasem potrafi przytłoczyć swymi problemami. Jazda rowerem ułatwia utrzymanie równowagi ....psychicznej. W poniższym blogu postaram się pokazać świat, który widzę z wysokości siodełka.

Strony

  • Batory i Jagiellonka
  • Olek i Helenka
  • Pan Twardowski
  • Sobieszczak i wiedenski torcik
  • wesola historia Augusta
  • Księga gości

Kalendarz

pn wt sr cz pt so nd
26 27 28 29 30 31 01
02 03 04 05 06 07 08
09 10 11 12 13 14 15
16 17 18 19 20 21 22
23 24 25 26 27 28 29
30 01 02 03 04 05 06

Kategorie postów

  • opowieści edka poloneza (17)
  • osobiste przemyslenia (14)
  • pamiątki po Żydach (6)
  • turystyka rowerowa (55)

Linki

  • profil
    • moje rowerowe trasy
    • traseo czyli gdzie byłem
    • więcej informacji o mnie..

Archiwum

  • Listopad 2020
  • Wrzesień 2020
  • Sierpień 2020
  • Lipiec 2020
  • Czerwiec 2020
  • Maj 2020
  • Kwiecień 2020
  • Marzec 2020
  • Luty 2020
  • Styczeń 2020
  • Grudzień 2019
  • Listopad 2019

Najnowsze wpisy

< 1 2 3 4 5 >

kto by pomyślał...

że tak potoczą się losy albumu

 

 

Rok temu założyłem bloga. Zacząłęm opisywać w nim moje podróże rowerowe. Później przywróciłem do życia Edka Poloneza. W kwietniu na fejsie zamieściłem pierwszy wpis, który był w duchu opowieści Edka Poloneza. Co prawda usunąłęm jego postać jako narratora, ale to jakby jego wielka zasługa. Spodobały się jego opowiastki, jego podejście do przypadków historycznych. Dziś po roku działalności mogę pochwalić się trzema albumami z serii wędrówek po Podlasiu oraz Mazowszu. Są chętni na zakup, więc tym większa z tego jest frajda.

 

Jak będzie za rok? Zobaczymy, co Bóg da nam. Ten niestety dość mocno nas doświadczył. Rodzina, praca, finanse. Wszystko do góry nogami się wywróciło. Oby ten następny rok był dużo, dużo lepszy.

 

 

10 listopada 2020   Komentarze (1)
turystyka rowerowa   edek polonez   przewodnik   album  

Sentymentalna podróż do Różanegostoku...

... a po drodze była Kamienna Stara i legenda o Ani

 

 

 

Dziś trochę na smutno, trochę refleksyjnie o pewnej małej dziewczynce ze wsi Kamienna Stara woj. Podlaskie

Aniu nie baw się z tymi kotami. Trzeba pomoc Matce w kuchni. Aniu leć i przynieś trochę trawy, by nakarmić króliki. Aniu skocz do dworu, może potrzebują trochę kwiatów, do umajenia stołu.... Aniu, gdzie się ona podziała?

Znacie ten typ dzieciaka, słodkiego, pomocnego, które zawsze chętnie pomoże rodzicom, czy też innym ludziom. Mała piegowata buźka, kosmyki mysich ogonków na głowie. Bosa i rezolutną dziewczynka. Niczym się nie wsławiła, nie wygrała żadnej bitwy, nie urodziła żadnego przyszłego marszałka polnego. Zwykła rezolutna dziewuszka, która mimo wszystko wpisała się w historię tej ziemi.

Ania mieszkała z liczną rodziną, w małej chatce przy dworze w Kamiennej. Rodzice ciężko pracowali na roli, żeby wykarmić rodzinę. Miała kilku braci oraz jeszcze dwie siostry. Młodszymi się opiekowała, pilnowała dziatwy by nie zrobiły sobie krzywdy. We dworze znali tego pieguska. Zawsze uśmiechnięta z naręczem polnych kwiatów stała przed ochmistrzynią czekając, aż ta raczy ja zauważyć. Ta niby sroga kobieta, ale tylko na pozór. Bo kto mógł nie lubić tej dziewczynki ze śmiesznie zadartym noskiem i wiecznym na ustach uśmiechem.

Dwór należał do do bardzo ważnej persony. Marszałek Wielkiego Księstwa Litewskiego Piotr Wiesiołowski był jego właścicielem. Wyniosły człowiek, rygorystycznie przestrzegający prawa. Nikomu nie darował kradzieży drewna z królewskiego lasu, czy też upolowania choćby kulawej łani. Ludzie bali się go, bali się też jego porywczego charakteru. Potrafił za byle przewinienie mocno wybatożyć.

Latem zjeżdżał cały marszałkowski dwór darmozjadów do Kamiennej z Trok, czy też to z pobliskiej Sidry, gdzie Wiesiołowski wybudował sobie wielki zamek obronny. Po co, na co komu, pytali się ludzie. Zamek w środku bezpiecznego kraju? O krzyżakach dawno już tu zapomniano. Tatarzy mieszkali zgodni, byli już jako tutejsi? Zamek, chyba tylko, żeby mieć prestiż i popisać się przed innymi szlachetnymi panami.

Pewnego dnia ochmistrzyni z dobroci serca, w kawał jakiegoś Lachmana, Ani zawinęła kawałek pieczonego jeleniego mięsa. Zamiast rzuć to psom na pożarcie, dała temu śmiesznemu szkrabowi.

-Masz kruszynko i zjedz to sobie. Bo jak nie będziesz nic jadła, to nie urośniesz.

Ania ślicznie dygnęła na swych chudych nóżkach, lecz zamiast zjeść na miejscu podarowany ochłap, pobiegła z nim do młodszego rodzeństwa.

Możny Piotr często widywał we dworze tą szarą kruszynkę, która swym uśmiechem rozjaśniała mroczne myśli jego i żony. Miała jakiś tajemniczy wpływ na otaczających ją ludzi, każdy na widok pieguska, zawsze się uśmiechał.

Ania biegła przez łąki, skrajem lasu do chatki rodziców, by dać choć kawałek tego cudownie pachnącego mięsa swojemu rodzeństwu. Czy kiedykolwiek coś tak smacznego jedli? Kiedy to ostatnio Matula dała im po jakieś skwarce? Ależ się ucieszą maluszki zgłodniałe.

Z oddali dobiegał skowyt psów myśliwskich, zapewne Pan ze swoją świtą polował na jakiegoś tu zwierza. Jeszcze tylko przez ten kawałek poletka, przez polankę i za chwilę już będę w domu. Ot się braciszkowie ucieszą. Może i Tatul pogłasze mnie swą spracowana dłonią, za to że coś tak smakowitego przyniosłam do domu. Na srogie spojrzenie, powiem, żem dostałam. Na Boga nie ukradłam a przecież dostałam.

Czemu te psy tak głośno muszą ujadać? Wystraszą moje kotki. O już widać po przez drzewa mój dom, już za chwilę będę ze swoimi maluszkami.

Nagle jakiś hałas, tętent spłoszonej zwierzyny. Ujadanie i warkot psów. Sarny, jelenie, jakieś lisy przemknęły w pobliżu Ani, w panicznej ucieczce. Za nimi wypadła sfora ogarów. Wielkie, wygłodniałe z żądzą mordu w oczach.

Pierwszy rzucił się na Anie, za nim też kolejne. Do końca dziewczynka trzymała przy sercu małe zawiniątko, które niosła do domku,dla swego rodzeństwa. Nim dojechał Marszałek Wiesiołowski, niewiele z małego chucherka zostało. Pewnie by nie zauważył gdyby nie znał tych mysich ogonków. Teraz zlepione krwią. Martwe i bardzo, bardzo smutne. Jak nigdy wcześniej nie żałował śmierci zwykłego chłopskiego dzieciaka, tak teraz padł na kolana i głośno zapłakał na dziewczynki ciałkiem.

Wynagrodzić chciał rodzicom stratę ich perełki. Ale czy pieniądze mogą zwrócić życie? Czy przywrócą radość jaką Ania im dawała? Czy pieniądze zaśmieją się? Czy zaśpiewają małym braciszkom?

Wiesiołowski mimo, że nie musiał, przywdział szaty żałobne. W miejscu śmierci Ani postawić kazał kościół. Ufundował go jako akt pokuty za swe niedopatrzenie, za swą pychę. Do końca dni swych żył w jak pątnik o chlebie i wodzie. Odsunął się od życia dworskiego. Śmierć małej chłopskiej dziewczynki bardzo nim wstrząsnęła.

Taka to smutna historia wiąże się, z powstaniem kościoła w Kamiennej Starej. Jeśli kiedyś tu zajrzycie, to pamiętajcie o tym, jak kruche bywają chwilę radości, jakie dają nam nasze dzieci. Jak łatwo stracić je przez swoją czy też cudzą pychę. Żaden pieniądz nie jest wart tych chwil jakie dają nam dzieciaki. Niech i najbrzydsze, najgłupsze dla innych. Dla nas są zawsze tymi wyjątkowymi.

 

cdn.

 

15 września 2020   Dodaj komentarz
turystyka rowerowa   Kamienna Stara   legenda o Ani  

Sentymentalna podróż do Różanegostoku

... spełnić marzenie

 

2.40 kiedy pobudkę zagrało... tak mógłbym sobie podśpiewywać, gdyby to nie był środek nocy. Normalni ludzie o tej porze to śpią a nie zrywają się, żeby spakować ostatnie rzeczy do sakwy, zjeść jakieś śniadanie i ruszyć w drogę. W nocy nad Zambrowem i okolicami przeszła potężna ulewa. Co prawda termometr pokazywał aż 12C, ale drogi były mokre. Sam bez Jacka wyruszyłęm do Sitawki. Jechać przez Tykocin czy przez Goniądz, całą drogę do Mężenina kołatało mi się to po głowie. Powrót będę miał pod wiatr. Wtedy las mnie osłoni. Od Tykocina to pola więc będę walczył ze zmęczeniem i do tego z wiatrem. Czy dobrze postąpiłem to dowiecie się na koniec mojego wpisu.

 

Jeżewo przywitało mnie zalaną ścieżką rowerową do połowy koła. Więc przy okazji skarpety i buty miałem już mokre po 40km. Oby tylko nie było zimno bo to szybko odbierze mi ochotę na jazdę. Tykocin powoli budził się do życia gdy dojeżdżałem do niego. Chociaż juz chyba pierwsi turyści śpieszyli do Kiermus na jarmark. Po cichu liczyłem, że w Tykocinie znajdę stojak do napraw roweru, gdyż czułem, że mam mało powietrza w kołach. Niestety Green Velo i miasto nie zadbały o tak potrzebny dla turystów rowerowych gadżet jak pompka. Mam taką mała, ale ona nie jest w stanie dobić do 8atm.

 

 

Celem mojej wycieczki były "drewnale" z Sitawki. To taka mała wieś z typu tych "daleko od szosy", do któej nikt bez potrzeby nie zagląda. Położona jest w okolicach Janowa, ale nie tego słynącego ze stadniny koni arabskich, a z corocznego jarmarku końskiego. Nie wiem czy jeszcze tu się takowy odbywa, ale kiedyś słynny był na całe Podlasie. Te Janowo leży w pobliżu Sokółki i Suchowoli. Łatwo pomylić wpisując do google maps nazwę Janów.  Po drodze odkryłem, ze o ile jest Białystok to jego przeciwieństwem jest Czarnystok.

 

 

 

 

 Od jakiegoś czasu obseruję działalność Arkadiusza Andrejkowa na Podlasiu. Ten artysta z Podkarpacie przenosi na ściany zdjęcia. Najczęściej są to fotografie sprzed lat. Takie różne scenki rodzajowe z życia mieszkańców wsi. Na Podlasiu było do tej pory trzy jego "drewnale", bo tak nazywam tą formę sztuki. Knorydy, Dubno i włąśnie Sitawka. Za sprawą Koła Gospodyń Wiejskich z Sitawki przyjechał tu ponownie pod koniec sierpnia i namalował kilka następnych drewnali w tym dwa w pobliskim Janowie.

Cieszy mnie, że tak mała społeczność potrafiła zorganizować się, zebrać trochę funduszy i zaprosić go do współpracy. Teraz jest po co zjechać z trasy E8, żeby zajechać do tej oddalonej od świata małej wioski.

 

 cdn.

08 września 2020   Dodaj komentarz
turystyka rowerowa   Różanystok   Zielona Willa   Kamiena Stara   drewnale  

koniec dynastii Wazów...

... pałac biskupów w Broku

 

 

 

Niby jak dwa Baczewiaki jedną jagodą się dzielili, a w rzeczywistości jeden drugiemu gotów był kosą pod ziebro zapierniczyć. Takim salonowym i bardzo dystyngowanym wprowadzeniem, zapraszam Was na trzecią część sagi o kulinarnej niby dynastii. Dlaczemu spytacie się zapewne ta niby dynastia? Otóż już to dość w prosty i przystępny sposób, wszystko wytłumacze. Klapnie sobie grupa, gdzie kto tylko może, piwko otworzy lub kawkę zamówi. Zaczynam swo wywód, a Wy uważnie słuchajta, bo powtarzać nie będę, a temat toś jest pogmatwany. Uwaga... Zaczynam. W czasów, gdy ostatnia królowa z gangu Jagiellonów, miała zasiąść na tronie, szlachta wpadła na pomysła iście postępowego. Anna Jagiellonka urody jak by to powiedzieć, w ogóle żadnej nie posiadała. Szaruga, kaszalot czy listopadowa szaruga to przy niej całkiem śliczne określenia. Kanclerz, opiekun Skarbu i reszta magnaterii wydumała, że jeśli nie jest ona w stanie wziąć sobie jakiegoś zdatnego mena na tak zwaną mnięte, to my jej sami wybierzemy jakiegoś bogatego gacha. Całe perypetie z wyborem jej męża, opisałem wcześniej przy okazji dochodzenia, co to się stało z tykocinskimi arrasami w I tomie albumu, tak na marginesie. Od tej to pory będziem głosowali, na przywódcę naszego królestwa, lecz władzę będzie i tak miał nijaką. Już pięć wieków minęła, a słowa jakby bardzo nam znajome, tylko bez politycznych proszę tu wycieczek. Oczywiście każdy wybór był z lekka, na niezłych resorach zrobiony. Jedni drugich na temat swgo kandydata całkiem nieźle bujali. Obiecywali choćby wolność każdego szlachcica ma swej to zagrodzie. Zero podatków, carską i tatarską pod nogi sejmiku rzucić im koronę. Jak Andzi w końcu Walerka z francą na męża wybrali, to koronę Poski też przekazać chcieli. Gdy ten wytrzeźwiał i na ślep swój przejrzał, dał ciąg do Paryża tak był przerażony. Później był Batory. Tę już pewnie historię znacie ze stron mego albumu. Po nim właśnie rusza ta niby nasza dynastia królów z kucharską przeszłością.





Dynastia, to gdy władza z ojca na syna tudzież na jakiegoś stryja z łaski najwyższego spływa. W sposób dziedziczenia ją się przekazuje. Ta się ciągła za sprawą wyborów prawie demokratycznych. Wazy nami rządzili tylko i aż lat osiemdziesiąt, ale to aż nad to. Potop to ich była sprężyna. Oczywiście nie ten biblijny, ale szwedzki ja was proszę i o co poszła ta epokowa awantura? O jakiś tam tani mebel z Ikei czy też innego marketu. Zygmunt upomniał się o niego u swego przyrodniego braciszka. Jakoby pamiętał go, że stał w jego pokoju dziecinnym i mamuś mu na nim z cyca swego karmiła. Kuzyn Gucio rzekł mu na odczepnego, że korniki tamten jego zydelek zeżarły. A ten, na którym on siedzi już niewiele ma wspólnego z pamiątką z dzieciństwa. Więc niech się goni ze Sztokholmu, bo jeszcze go jakąś noga stołową po łbie wytrzaskać ochota go przyjdzie. Niby Władek, najstarszy syn Zygmusiu, odstąpił od tej ruchawki o ten zwykły taboret,dla świętego spokoju, bo całkiem wygodnie siedziało mu się na polskim to tronie. Za to jego bracia, szwedzkiego wujaszka w kinola walnęli. Przy jakieś rodzinnej imprezce, dostał Gucio z tak zwanego liścia, bo Ferdkowi w pijackiej manigle fakt zaboru krzesełka nagle się przypomniał. Trzeba wam wiedzieć, że Zygmuś miał trzech synów. Władka najstarszego, Kazka i Ferdka trochę w późniejszym wieku. Ferdek jako małolat sutannę przyodział. Już jako uczeń szóstej klasy szkoły podstawowej, był biskupem bez święceń kapłańskich , za to kasę brał należną, pałac też miał jak najbardziej biskupi. Wszelkie apanaże, złote pastorały, no i kobitki, nie tak znowu po kryjomu. W końcu cywilowi nikt nie mógł zarzucić, że kala biskupią sutannę. Taki mały galimatias z tego nam wychodzi. Jak dla ludu osoba kościelna, jak dla siebie samego całkiem świecka. Kazek za to to typ lekkiego popychadła. Przynieś to gamoniu, przesuń to pod ścianę. Podpisz i nie czytaj, i tak nie zrozumiesz.. Idealny kandydat na przyszłego króla. Ferdek z lekka gość nabormuszony. Kazek zaś minkę walnął, do tłumów pokrzyczał. Będę królem samodzielnym i nie będę tak siup ustaw podpisywał. Ferdek zaś prosto z mostu walił szlachcie w oczy. Opoje, nieroby, Polskę swą zgubicie. Dajcie mi władze nad sobą, płaćcie dość rozsądne podatki a obiecuje Wam kraj piękny, rozwinięty. Silną armię stworzę, każdy będzie mógł być przed sąd postawiony. Na co Kazek tak go zripostował, na co nam wasze podatki. Ruskie nas dozbroją, Szwedy dadzą zboże. Francja nas obroni a Anglia pomoże. Robić nie musicie, kasy wam dołożę. Na każdą świnkę i krówkę po złotym florenie co roku dopłacę. Ferdek już raczej w krzyku rozpaczy... Jako wasz duchowny, zdejmę tą sutannę i za żonę wezmę, wdowę po mym bracie, Ludwikę Marie... Brrrr, ale będzie obciach. Trudno, poświęcę się, i będę żył z bratową, co mi tam, że już dość stara i pomarszczoną miejscami. Tu się ją przygładzi, a tam coś podciągnie. Do ołtarza będzie szła niby młoda łania a nie wiekowa matrona. Problem z tym był jednak, gdyż ta Ludwika będąc jeszcze żoną Władka z Kaziem żyła związku, jak mówią otwartym. Za dnia stateczną pani domu, nocą szlajdusza w kaziukowych komnatach. Więc sondaże na ostatniej prostej były po równo każdemu. Coś więc musiało nagle się wydarzyć.






Był to buntownik Chmielnicki, kozak nad kozaki, wolał on walczyć z Kazkiem niż zawziętym Ferdkiem. Albo wybieracie gapę a ja Wam folguję. Albo biskupa, a ja na swego wspomagającego, Turka przyprowadzę. Wybór należy do waści elektorów. Dalej w spokoju pijecie, albo do ciężkiej roboty od jutra się bierzecie. Po niby wolnych wyborach, które jak wiadomo Jan Kazimierz wygrał. Był on juz ostatnim królem Polski z rodziny Wazów. Biskup Ferdynand Waza skrył się we Wyszkowie. Czasem do Broku na miętusa wpadał. Przyszłego pretendenta do polskiej korony po cichu szykował. Sam nie wygrał wyborów, jego zaś wychowanek przejął po Kazku posadę królewską. Lecz jak się okazało, rządził jak ostatnie Wazy. Ferdkowi pomarło się z żalu, w pałacu biskupów w tym, że we Wyszkowie. Patrzył i płakał gdy Szwed Polskę grabił. Wojsko żołdu nie miało, no bo skąd je mogło dostać, gdy nikt na jego utrzymanie nie chciał grosza łożyć. Francja jak wiadomo, wojnę wypowiedziała i poszła pić szampana by się nie upocić. Rosja, Prusy jak i Kozacy wszyscy ze swej strony Polsce dokopali. Tak się skończyła złota prezydentura... Tfu tfu tfu królowanie, Kazka lekkoducha jak go zwali.

W końcu i Kazimierz na ślepia też chyba przejrzał , gdy mu wierny sługa, hetman Lubomirski, złoił skórę i trybunałem go nieźle przestraszy. Co było robić koronę w depozyt przekazał i sam na emeryturę na Lazurowe Wybrzeże se wybył. Pławił się rozkoszach lecz nie tak zbyt długo. I jego też łaskawie Stwórca zabrał do siebie w dniu upadku Twierdzy Kamienieckiej.

 

Na tym dziś zakończę swoje te bajanie. Trochę szyderstwa, trochę złośliwości. Fakt jest dziś niezbity, rządy Wazów ściągnęły na Polskę wielki kataklizm. Był to początek końca naszej Rzeczypospolitej. Z krótką przerwą gdy to Sobieski na tronie posiedział. O nim już Wam opowiadałem. A jeśli ktoś chce sobie to przypomnieć, niech do mojej podróży po okolicach Narwiańskiego Parku wróci.

 

05 września 2020   Dodaj komentarz
opowieści edka poloneza   wesoła historia Poslki   Brok   dynastia Wazów  

Kolejna opowiastka o Wazach...

....bo Niegów nie bardzo mi się z czymś kojarzy.

 

 

 

Druga odsłona historii najbardziej kuchennej monarszej rodziny, w dziejach naszej Ojczyzny. Dla przypomnienia tym, którzy pominęli pierwszy odcinek. Wnusio Bronki Sforsą sławnej krakowskiej zielarki, oddany na przechowanie przez Kaśkę, która wyjechała do Szwecji na saksy, najwięcej czasu spędzał w pałacowej kuchni. Nadobył przez to ksywkę Waza. Naszła mnie też taka myśl, co by było gdyby jak inni kuchmistrze został Grubym lub Słoneczkiem od okrągłego lica nazwanym? Zygmunt III Gruby a może Słoneczko? W sumie dziwnie by to nie brzmiało, ale dla dzieci to lekki byłby na podwórka dyskomfort. Taki mały szczurek i weź go Grubym wołaj, może i fakt, że lepiej jak tym Waza został.
Pamiętacie pewne, że Zygmuś wdał się w spór rodzinny o tronowy mebel z IKEI. Ponoć polski zydel uwierał go okropnie i chciał swą mniej szlachetną część pleców na szwedzkim posadzić. To już jednak było, i to już nie wróci, leciem więc dalej, żeby was nie nudzić.
Doszły do Zygmusiu takie o to słuchy, że dość wypasiony rosyjski mebel może być do wzięcia. Otóż Rosja była w dość długiej żałobie, bo nawet do dziś zwą ten czas, czasem długiej smuty. A czemu tu się dziwić gdy rządy w tak wielkim imperium sprawuje gość z mrocznej opery. Godunow przytulił na lat kilka posadę Cara na moskiewskimi Kremlu. Śpiewał gardłowo, ale też gardłowo traktował swych bojarów. Albo na stryczek, albo pod toporek. Dziatwę kuzynostwa wcześniej też posiekał. Brrrrr... nie był jak widać zbyt subtelny jak obecny Car Kremla, nie bawił się w herbatki, raczej w krwawy befsztyk. Sam Godunow ponoć zszedłszy z tego to padołu po wypiciu wieczornej zielonej herbatki. Po tem to się już zaczęła prawie mydlana opera. Co rusz się pojawiał jakiś Samozwaniec. Tak się nazywały cudem ocalałe dzieciaczki wujostwa i ciotków poprzedniego Cara. Polska magnateria też w tym miała udział, wiadomo nasz car, nasze rurociąga. Sadzali na zydlu kolejne znajdy, swe córki nawet za mąż za nich wydawali. Jak oni sadzali tak ruscy ich ściągali. Dowcip po moskiewskich herbaciarniach nawet ci taki to krążył. Nie uczmy się ich imion na pamięć, gdyż tak szybko w niebyt to odchodzą.

 

 


Aż do tej zabawy włączył się nasz Zygmuś. Posłał on pod Smoleńsk z Żółkiewiczem hetmanem syncia swego starszego, Władka chorowitego. On od dziecka był słaby na zdrowiu, więc tatuś na wschód go wywiózł, co by się hartował. Przesiedział on w namiocie pod stertą ciepłych kołder, ale tytuł bohatera i jemu z czasem przypadł.
Zygmuś dał do Moskwy sygnał dość wyraźny. Mam wolne moce przerobowe w postaci swego syna. Wyślę Wam go na władcę, co będzie Was miłował. W zamian oddacie mi Inflanty, Smoleńsk i swój Nowogród. A trzeba to wiedzieć, że Rosjan Nowogród to jak dla nas Częstochowę ktoś by chciał odebrać. Więc tak jak u nas było z Częstochową, który ja raczył oblegać. Z lekka naród rosyjski pod się tego zrobił, i Polaków z Kremla na cztery wiatry pogonił. Co prawda Władka tam nie było, bo był na lekarskim w tym czasie zwolnieniu. Ale jak z tytułem zdobywcy Smoleńska tak i po wsze czasy Carem Rosji lubi się tytułować.
Gdy więc Zygmunt pożegnał się ziemskim padołem, szlachta jednomyślnie Władka na swego władcę obrała. Jakby o nim nie gadać, że niby leń i hulaka. To kraj w spokoju przez swe panowanie względnie trzymał. Rosję kilka razy próbował przekonać do oddania mu sobolowej czapki, która oni za swą koronę uważali. Ci zawsze twierdzili, że jest u kuśnierza i nie jej w tej chwili szansy na jej Polakom oddanie. Z kuzynem szwedzkim też się jakoś ułożył. Rządź na razie a później wrócimy do rozmowy.
Statki we Gdańsku zaczął też budować, co by nie liczyć tylko na skandynawskie linie promowe. Swego tatuśka na palu w Warszawie postawił, co by na nią sobie z góry patrzył.

 

 


Jak na gościa, co był w dużej mierze na L4 zusowskim, dobrze go dziś wspominamy. Ludzkim był władcą , bo nawet swą żonę swemu następcy w testamencie przepisał.
Kosztem odstąpienia od tej sobolowej czapki i krzesła Ikei na długi czas dla Rzeczypospolitej spokój względny zapewnił. Niestety ukraiński barszcz pod koniec jego żywota, wylał się na stepy. Lecz z jego konsumpcja zmierzyć już się musieli jego dwaj bracia, o których już w następnej odsłonie opowiem.

03 września 2020   Dodaj komentarz
turystyka rowerowa   Niegów   dynasta Wazów   edek polonez  

Jak to z Wazami było

...czyli po co zajrzeć do Wyszkowa?

 

 

 (dawny pałac biskupów płockich w Wyszkowie)

 

 

Na północy szwedzkie śledzie, na zachodzie ciasto francuskie, na południu strucel wiedeński, na wschodzie barszcz ukraiński. A w środku tego gastronomicznego gulaszu mały Wyszków ze swoją wazą. Już pewnie kartkujecie swoje przewodniki, włączacie programy kulinarne czy też portale plotkarskie w poszukiwaniu gwiazdki przy jakieś jadłodajni. Nie szanowna publiko, dziś zajmie się trochę rodzina, która na Polskę sprowadziła jedna z największych gameli. W sumie w kuchni się troszkę to wszystko zaczęło, gdyż jeśli mnie pamięć nie myli już o tym w albumie pisałem, ale dla nie uświadomionych przypomnę pokrótce. Bronka Sforsą zielarka, co to w krakowskich sukiennicach szczęki z warzywniakiem miała, swoim urokiem i garściami lubczyka dodawanego do zupy, tak omotała Zygę, że wziął ją na salony. Wnet też beret z antenka na koronę zamieniła, przez co mogła trząść Polska i Litwą. Przy tym non stop Zygę sztorcowała i na głowie kołki mu ciosała. Non stop słychać było.. Stary kup mi to, albo innym razem, Stary pojedziem do Ciechocinka na jakieś wywczasy. Zygmunt jak by nie patrzeć dość płodny był i to nie tylko w małżeńskim stadle. Wianuszek potomków po sobie zostawił. Niestety tylko jeden dzieci legalnie dotrwał, by po nim przejąć schedę. Za to jego córka, piękna Katarzyna za mąż poszła do Szwecji, za istnego wikinga. Ten non stop w jakiś najazdach brał udział, albo łupił, albo do siebie spierniczał. Kaśka list z paczką do swej matki przez marynarzy podała. W niem krótko i treściwie Bonie wyłożyła. Mamuś droga, zaopiekuj się moim Zygmusiem. Jak stanę na nogi i się tu odkuje, to go odbiorę. Smoczek i pluszaka masz w zawiniątku. Zmieniaj mu pieluszki i cyca nie dawaj. Co by tu nie słodzić, Bronka lekko się zbiesiła. Ona kobita na chodzie, a tu niby ma babcią jakąś zostać. Pod opiekę Zygmusia kuchcie jakieś dała, a ta go do zawodu kuchmistrza szykowała. Zygmuś lekki neptyk i typ popychadła, szybko ksywkę Waza od dziatwy zadobył. Koniec końców tak się sam ustawił, że po swej ciotce Ance polską koronę na głowę swą chciał też włożyć. Był Zygmunt Stary, a jak tego będziem dla odróżnienia w kronikach towarzyskich na Wawelu zwali? Niech to już będzie, tak jak gom wołali. Znaczy się Waza Zygmunt został i to dzięki krótkiej karierze kuchcika. Tu powinien być odnośnik do przygód jego Ciotki Anki i Stefka Batorego. Ale to już było i jak ktoś ma album to niech sobie rzuci na teks przy Tykocinie.


(reszki macew na wyszkowskim kirkucie)

No dobra, żeby nie przedłużać. Zygmunt doczekał się polskiej korony. Wieść gminna niesie, ze na swej królewskiej elekcji zgotował taki bigos, że palce lizano. Lecz po tem już było tylko gorzej. Wdał on się w konflikt rodzinny ze swym zamorskiem rodzeństwem. Że niby go tron polski kłuje w piąta krzyżową, a on by tam wolał w Sztokholmie, na tronie ze sztormowego drewna posiedzieć. Spakował swój dwór i przeniósł go bliżej morza. Z Krakowa do Warszawy to dwa tygodnie było drogi a do Gdańska drugie tyle wołami, do jakiegoś promu. A w Warszawce na parostatek se wsiadał. 24 godziny i już promem na śledzia wędzonego mógł w szwedzkiej gospodzie sobie tam pozwolić. Jak to w rodzinnych bywa wielu sporach. Niby bom tom, a świnie sobie po sądach podkładali. Zadawnione winy wywlekano, weksle niewykupione wsiem pokazywano. Nie raz jeden drugiemu i po ciemku w tak zwaną mordę przypaździeżył. Ni jak się nie dało Wazie wytłumaczyć, że nie jest miłym w Sztokholmie gościem i niech tu więcej nie wraca. Ciągło się to długo. Z syna aż na wnuki. I tym to sposobem przechodziem do sedna naszej opowieści.




(pomnik Cypriana Kamila Norwida w Wyszkowie)


Lecz tak se wpadłem na takiego pomysła, że ta opowieść o Wazach podzielę na kilka odcinków. Was nie będzie nużyć moja opowiastka, a przy okazji więcej można będzie fotek włożyć. Tak więc dziś już koniec, jutro dalszy ciąg powinien się zdarzyć. Cierpliwie czekajcie i oczka wypatrujcie. Kto nie chce czytać więc i tak mu to będzie obojętne. Trzymajta się ciepło i zawsze prawej strony. Chyba, że z Londyna lub Sidnej na to sobie patrzysz.

 

 

01 września 2020   Dodaj komentarz
opowieści edka poloneza   edek polonez   dynastia Wazów   Wyszków  

Przepraszam Cię blogu...

 

... za totalne zapomnienie.

 

 

 

Ostatni okres obfitował w kilka wyjazdów i niebawem o nich napisze. Prawda jest również tak, że dużo czasu poświęciłem na układanie albumu, a właściwie albumów. Bo w miarę pozytywnym przyjęciu "Wędrówek po podlaskich zakamarkac", zacząłem składanie kolejnego.

 

 

Jak on się przyjmie, to juz się okaże niebawem. Tym razem więcej miejsca jest nadbużańskiej krainie. Trochę Mazowsza, trochę jest również Podlasia.

Uffff....nie sądziłem, że to może być taka harówka. Teraz chciałem uniknąć błedów z poprzedniego albumu. Co prawda, ludzie więcej skupiali się na zdjęciach niż zapewne na tekscie, ale kilka osób wskazało mi błedy i to czasem bardzo rzucające się w oczy :). No cóż moje nauczycielki polskiego i tak by załamywały ręce bo mam nadzieję, że żyją i mają się całkiem dobrze.

 

Na dziś tylko tyle. Ale wracam i będę pisał o swoich wędrókach.

 

26 sierpnia 2020   Dodaj komentarz
turystyka rowerowa   rower   odpoczynek   album  

w poszukiwaniu drewnali

czyli o malunkach na drewnianych domach

 

 

 

Jakiś czas tem, przy okazji publikowania w necie postu na temat murali z Wizny, podano mi namiary na Arkadiusza Andrejkowa. Jest to artysta specjalizujący się w wykonywaniu obrazów na ścianach starych domów czy stodół. Do tej pory tworzył on na południu Polski w okolicach Jasła i Przemyśla. Ostatnio jednak zawitał na Podlasie i stworzył trzy drewnale. Dwa z nich powstały w regionach Podlasia, któe są często celem naszymi wypraw. 

 

 

 

Pierwszy z nich natrafiliśmy w Konorydach. A dokłądnei to dom nr 30. Przedstawia on gospodynię z koleżankami sprzed lat. Co prawda nie miałem okazji porozmawiać z bohaterką obrazu, ale na pewno miałaby wiele do opowiedzenia. Konorydy to również piękne drewniane cerkwie, ale im poświęce oddzielny wpis.

 

 

Kolejny znajdował się Dubnie pod nr 14. Jest to obraz isnpirowany fotografią Jurka Rajeckiego. Wielkiego znawcy i kronikarza Podlasia. Co prawda znam go tylko wirtualnie, ale jednak znam i wiem co nieco o nim. Tak więc został jakby w ten sposób uhonorowany swoją pracą na podlaskiej chacie, któe tak uwielbia.

 

Trzeci z drewnali znajduje się we Sitawce w okolicach Janowa. Do tego przymierzam się i być może uda mi się dotrzec w sierniu.

 

28 lipca 2020   Dodaj komentarz
turystyka rowerowa   murale   drewnale   Podlasie  

Skąd pochodzi pojęcie "trepa"...

 

Czyli z cyklu historia tuż za progiem

 

 

 

 

 

 

Kiedyś pewien polityk wpadł na pomysł by zlikwidować w całej Polsce ulice Dworcowe. Czym to motywował spytacie się zapewne? Otóż tym, że miały one pochodzić jakoby od Dworcowa Rosyjskiego czy może bardziej Sowieckiego politruka.

 

Dziś zajmiemy się hasłem „trep”, dość ironicznym określeniem kadry wojskowej. Bo zapewne nie zdajecie sobie skąd wzięła się ta ironiczna nazwa. I tu Was zaskoczę gdyż wielki na to wpływ ma gość, który mieszkał, żył i pomarł w moich okolicach. Nie to, żebym był z tego akurat dumny, ale jak to mówią, nie wybiera się rodziny i miejsca urodzenia.

 

 

Wróćmy jednak do wspomnianego „trepa”. Któż z nas nie znana słów przypisywanych carowi Piotrowi I Wielkiemu, który tak miał się wypowiedzieć o swoich poddanych.

 

 

 

 

„ Podwładny powinien przed obliczem przełożonego mieć wygląd lichy i durnowaty, tak, by swoim pojmowaniem sprawy nie peszyć przełożonego. „

 

Półtora wieku po śmierci Piotra Wielkiego tym słowom postanowił zaprzeczyć pewien potomek polskiej szlachty, będący wysoko postawionym gienerałem rosyjskiej armii, któremu zlecono przegląd struktur żandarmerii w Królestwie Polskim. Andrzej Kuczyński tak się on nazywał. Na nieszczęście Polski był on już zrusyfikowany i bardzo do swej roboty się garnął. Gdy zjawił się na dalekiej prowincji Cesarstwa Rosyjskiego jakim była wtedy Warszawka, doznał już wielkiego szoku. Gdy zaś wyjechał na wizytę do Płońska czy też choćby pobliskiego Wyszkowa to przeżył szok iście traumatyczny. Zastał na posterunkach małpoludów brudnych i zapijaczonych. Niepiśmiennych tępaków co to bez wyraźnej zachęty w postaci kija od łopaty nie byli w stanie sami wykonać jakiegoś zadania.

 

Po tym przeglądzie kadr...hahahahahahaha...dobrze to brzmi, kadry, ale nie śmiejmy się z ludzi upośledzonych, a takich miał on prawie połowę składu jakim to dysponował. Więc zawnioskowal do władz zwierzchnich o:

po pierwsze wysłanie ludzi umiejących mówić i choćby pisać słów kilka. Najlepiej po polsku, lecz jeśli choćby znał nasz język w mowie to też takiego przygarnie.

Po drugie. Zmniejszyć ilość koni gdyż te zawyżają iloraz inteligencji konkretnej placówki.

Po trzecie i kolejne. Nakazać się myć i od czasu do czasu wytrzeźwieć.

 

Za swe epokowe badania, dostał kopa w górę i wylądował w jakimś centralnym sztabie w Moskwie albo też w Warszawie. Na jego zaś miejsce trafił gość, który dał początek potocznej nazwie oficera.
Trepow był wpatrzony w Kuczyńskiego niczym w święty jakiś obraz. Zabrał się za to co zwierzchność pozostawiła i wydał nakaz trzy i cztery do natychmiastowego wykonywania. Poza tym zlecił wszystkich od komendanta po najniższego policmajstra wziąć udział w kursie tygodniowym, który miał na celu nauczyć ich zapinania guzików i sznurowani trepów. I nadal się upierał nad pozbyciem się części koni gdyż faktycznie były one w w większości inteligentniejsze od swych jeźdźców.

 

Oczywiście zwierzchność nie zawsze szła im z tym na rękę, lecz z czasem i ona przejrzała na oczy, że z takim zapleczem Polacy wcześniej czy później dadzą im niezłego łupnia. Nowych żandarmów, których Trepow zaczął ściągać na placówki w terenie zaczęto nazywać trepami, co przylgnęło z czasem do wojska a w szczególności jego kadry.

 

 

 

Kuczyński został po Powstaniu Styczniowym przywrócony do służby w żandarmerii. Do spółki z Trepowem nieźle nam jako Polakom swymi czynami nabruździł. Od cara dostał wiele włości, o których wcześniej Wam wspomniałem. Dożył swych dni w majątku Orła (czyżby do jakaś ironia), który leży między Ostrowią Mazowiecką a Małkinią Górną.

Niestety obaj byli szuje wyjątkowe. Dziś można podziwiać piękny ażurowy nagrobek iście jak jakaś altana. Trepow zaś zaszedł jeszcze wyżej gdyż został głównym policmajstrem stołecznego Petersburga.

 

21 lipca 2020   Dodaj komentarz
turystyka rowerowa   grobowiec   Orło   Kuczyński   Trepow  

Nasz wypad do Szczytna

 

Czyli jak to było naprawdę ze Zbyszkiem i Jagenką

 

 

 

Dziś porzucimy moje ukochane Podlasie i skoczymy nad mazurskie jeziora. A żeby nie nudziło się Wam więc opowiem to i owo, z nastawieniem na owo .
Jeśli więc olejek do opalania i wygodne sandałki już wzute na nóżki to możemy ruszać jak myślę dość ciekawą trasę do Szczytna, dawnego krzyżackiego miasta. Obecnie w województwie...jakie to jest województwo bom zapomniał szczerze...ooo Warmińsko-Mazurskim a dawniej Olsztyńskim.
Dziś odwiedziem miejsca związane z najsłynniejszą miłosną parą w dziejach polskiej lyteratury. Nie, nie będziem trędowatych udawać, choć może i po trosze, lecz pójdźmy w ślady Zbyszka i eterycznej Danusi. Już może błysk w oku Wam się pojawił, a jakże, dziś Heniu Sienkiewiczuk wraca do łask naszych.
 
 
 
 
 
 
Bylim już przy jego to okazji w Pułtusku gdzie, nie powiem, że podpalił miasto, ale okropnie się tym fajerem na tyle ekscytować, że z rozpędu Quo Vadis wysmarował. Jak wspomniałem dziś weźmiem na warsztat miłosny trójkąt z mazurskich wakacji. Wielu nas zapewne ma piękne wakacyjne wspomnienia, a wielu także niezłe pierepałki. Niby kochał jedną do końca turnusa, po nim czasem zostawał tatusiem lub też fałszywym i nieaktualnem kontaktem w komórce dziewczęcia.
Bohatery tej naszej wędrówki to Danuś, panna w wieku to podlotka. Eteryczna rzekłbym i w chmurach błądząca. Córka ukochana Juranda co miał niewielki pensjonat w Spychowie.
 
 
 
 
 
 
Zbyszko młody kawaler, będący w podróży wakacyjnej ze swem dużo starszem wujkiem Maćkiem. Oraz dziewoja jędrna Jaguś, wyjątkowo zdatną jak to starsi ludzie mówią. Tak to Heniu ją opisał, miała na czem usiąść i czem pooddychać.
Więc jak to na wakacjach bywa, Zbyszko zapałał wielką miłością do blond piękności, licząc po cichu na darmowy wikt i opierunek, przez czas spędzony nad jeziorami. Tylka żeby nie było, że to typ "tulipanowca" co to w każdem ośrodku ma jakieś tam przytulisko. Chłopak wszak dość był przystojny więc tak zwaną płeć piękna miała do niego wyjątkową słabość. Nie jednej na jego widok serce łomotało a kolana pod ciężarem wrażeń lekko się uginały i miękły. Gadkę też nie z gorsza posiadał, no więc jak to mówią był chłopak atrakcyjnym wyjątkowo. Sierota był, nie że gamoniowaty, ale faktycznie z papierów magistrackich tak to wynikało.
 
 
 
 
 
 
Przed śmiercią rodzice majątek Maćkowi przekazali z nakazem opieki nad swem jedynakiem. Kieszonkowe Zibiemu wypłacał co tydzień, masz tu dwa złocisze, ale nie wydaj na żadne głupoty.
Z takim kapitałem trudno dziewczę jakieś na dyskotece na pewno zapoznać. Pozostał jedynie urok osobisty i tak zwany zwierzęcy magnetyzm
Więc gdy na swe oczęta ujrzał anielicę od razu włączył mu się tryb gawędziarza. Za rączkę potrzymał, do tańca zaprosił, oczu i rąk oderwać nie był też już w stanie. Normalnie książkowa pierwsza i prawdziwa wakacyjna miłość rozkwitła między obojgiem.
Danuś będąc w sumie małolatą, wymskła się z pokoju na swem poddaszu, co by rok szkolny z koleżankami uczcić jak należy przy piwku owocowym i na parkiecie potańczyć.. Stary Jurand nie był po prawdzie z tego faktu kontent, że mu córunia po daszku werandy dała dyla na dysko, ale mając z dala na nią oko, nie robił jej siary najazdem na imprę.
 
 
 
 
 
Przyczajon w cieniu poczekał za rogiem na rozwój sytuacji. Gdy Zbysiu przycisnąwszy Danuś do pożegnalnego całusa, nagle w oczach ujrzał trzy pawie krzyżackie pióropusze. Zemglon padł po tatusiowym w potylicę ciosie. Ocknął się na ławce w parku jakowymś, nie pamiętając czy aby to był sen czy pijackie zwidy. Gotów był przysiądz, że widział anioła a później zaś jednookiego diabła. Patrol młodych kadetów ze szczytnickiej szkółki, zawinął go z tej ławki na tak zwany dołek. Zarzucono obrazę moralności oraz funkcjonariuszy. Za to miał stanąć przed sądem w trybie przyspieszonym.
Jurand swą Danuś na stryszku w jej pokoju zakluczył. Pod drzwiami tylko pizze jej podawał a wszem i wobec na około tłumaczył, że córka jest na domowej kwarantannie.
Ty córcia posiedzisz, poczytasz i tiwi sobie obejrzysz. Całe te miłostki z głowy Ci wywietrzą. Masz szlaban do końca wakacji a później jeszcze się zobaczy.
Danuś smętnie w oknie wyglądała i na głos śpiewała znane jej piosenki. A to gąski ci ja miałem, ale pod nóż poszły, na zmianę z Twe zielone oczy.
Za to jej niedoszły amant, trzy miechy w ciurmie za swe niecne o zgrozo występki, od grodzkiego sądu dostał biedny Zbyszko. W Szczytnie je na dołku odpękał po czem wyszedł na świeże powietrze. Gdy to znowu spotkał Danuś swoją, nie poznał jej wcale. Trzy miechy na pizzy i bez makijaża, to nie był już Anioł a jakąś zarośnięta u grubaśna strzyga. Głos też od śpiewu lekko był już zdarty.
 
 
 
 
 
 
Więc co mu się dziwić, że jej nie poznawszy. Wrócił Zbyszko na swe Podlasie do Bogdańca pod Zabłudowem.
Jagus może nie była anielicą, lecz za Maćkową namową, Zbyszka krótko za postronki wzięła. W trzy niedzielę z zapowiedziami się uwinąwszy ,na ślubnym kobiercu stanęli. W sześć latek już dwa tysiaki brali na swoje dzieciaki. Tak to w rzeczywistości przeszedł romans cały, Zbyszka z Danuśką Jurandowska ze Spychowa miasta. Sienkiewiczkuk gdzieś coś usłyszał i całkiem zmyślną z tego powiastkę upichcił. Później Ford nakręcił kinomatografem niezły kostiumowy filmik poglądowy, jak to my Polaki Niemcom nakopalim. A w rzeczywistości poszło o romans tylko młodzieżowy.
 

 Na tym kończę opis naszej wyprawy do Szczytna i Spychowa :)

 

15 lipca 2020   Dodaj komentarz
opowieści edka poloneza   Szczytno   Jagienka   Zbyszko   Jurand   edek polonez   mazury  

Nowy rozdział?

 

Czyli jest nowy album o moich wycieczkach

 

 

Od dłuższego czasu trochę zaniedbywałem bloga. Powód był dość prozaiczny. Przez ostatnie miesiące, czarowałem ludzi na fejsie opowieściami iście rodem Edka Poloneza. Powstało ponad 50 odcinków "głupawek" z moimi zdjęciami. Spodobało się to na tyle, że bardzo wiele osób namawiało mnie na przelanie tego na papier. Nie wiem jak to jest z drukowaniem...haaaa...z pisaniem książek a co dopiero o ich wydawaniu. Ułożyłem fotoalbum z materiałów jakie w grupie Piękna Nasza Polska Cała, udało mi się wstawić.

Oczywiście nie da się z przyczyn dość prozaicznych tego wszystkiego upchnąć do jednego albumu. Powód cena. Za 56 stron trzeba 90 zł zapłącić. Plis koszt wysyłki...nie wiem czy kogoś to zainteresuje.

 

 

Udało mi się wcisnąć 14 opowiastek i ponad 100 zdjęć mojego autorstwa. Teraz pora puścic info na grupę o ile tylko admini się zgodzą. Sam jestem ciekaw odzewu.

 

 

 

14 lipca 2020   Komentarze (1)
turystyka rowerowa   album   przewodnik  

IV 24 godzinny maraton w Wysokim Mazowieckim...

 

20 czerwca 2020 roku. Dzień kiedy miałem zmierzyć się ze swoimi słabościami i spróbować ujechac jakiś nie wzbudzający litości wynik. Kiedyś powiedziałem sobie, że niczego i nikomu nie muszę udawadniać. Ale coś co ludzie nazywają ambicją a ja czasem myślę, że to zwykła ludzka głupoty, pchały mnie do pokonywania kolejnych okrążeń maratonu.

 

 

 

10 rano a termometr dobrze ponad 20C stopni pokazywał. Z każdą godziną słupek rtęci rósł aż do 35C jakie pokazywał moj licznik na rowerze. Gdy jedziesz to nie czuje się tego całego skwaru. Chłodny wiaterek owiewa twarz, jest naprawdę superaśnie. Ale to wszystko do momentu gdy trzeba się zatrzymać i wejść do punktu kontrolnego aby podbić kartę i podpisać listę. Pot wtedy oczy zalewa. Pieką okropnie, oby szybciej na rower i choć na chwilę unieść przyłbicę i osuszyć czoło.

Tempo na pierwszych trzech okrążeniach mimo , że w granicach 30km/h to nie na maksa. Widziałem wielu, którzy nas mijali, czy wręcz stając na pedałach starali się nam uciec. Jacuś kazał mi uważać na tętno. Żeby nie zajechać się na samym początku.

 

14 godzina dnia a 4 jazdy. Weszliśmy w bazie podbić kontrolki i ogłoszono, że obiad. Gotów byłem jechać na kolejne kółk, lecz Jacek zarządził przerwę na posiłek. W tym czasie rozpętał się istny armagedon. Wichura, ulewa połaczona z piorunami. 

 

 

 

Po pierwszym ataku, gdy zaczęło się lekko przejaśniać postanowiłem ruszyć na trasę. To juz była pierwsza próba. Okazało się, że z każdym kolejnym kilometremw stronę Kulesz Kościelnych deszcz wzmaga się. Drogi nadal śliskie i mokre. Powrót do Mazowiecka z mniejszą ilością wody na jezdni. Po godzinie nie było już znaku po paskudnej pogodzie. Godzina odpoczynku dała mi dodatkową energię. Czułem pod nogą pedał, czego nie można było powiedzieć na początku imprezy. Jacek trochę mnie podpuszczał a ja udawałem, że daje mu się podpuścić. W każdym razie zmiany i pociągnięcia sprawiały, że mało kto mógł nam utrzymac koła.

 

 

 

I nadszedł wieczór, przyszła kolejna chmura deszczowa. Kolejna godzina spędzona pod dachem. Niby w głowie słyszałem głos....zostań, odpuść. Jacek zjechał już z trasy, zostałem sam ze sobą na sam. Za oknem leje, jedne buty juz doszczętnie przemoczone. Ogólna opinia to w taką pogodę nie ma sensu ryzykować życia i własnego zdrowia. Pierwszy wyłamał się Robciu. Pada mniejszy deszcz to znak, że wrócę już suchą szosą. Postałem jeszcze chwilę. Mokre buty założyłem, na nie pokrowce i hajda na koń ruszać w dzikie pole. Woda w koleinach. Kierowcy nie mają litości. Albo zbieramy wodę spod mijających nasz samochodów, albo światła drogowę prosto w nasze oczy. Tadek przez taki oślepienie zaliczył wywrotkę, mało na niego nie wpadłem.

 

 

  

 

Niby to była jedna z najkrótszych nocy, lecz ciemna i bez księżyca. Co z tego, że gwiazdy się skrzyły gdy wokół ciemno choćby oko wkol. Gdy tak jedziesz nocą sam, nie masz z kim nawet pogadać, umysł sam tworzy sobie obrazy. Tu wsród gałęzi coś ci mignie. Ktoś za tobą jedzie a nikogo nie widać. Okazuje się, że to tylko klamra odblaskowego plastrona wydaje dzwięk zbliżony do jadącego za mną jakiegoś kolarza. Tu jakiś nocny ptak się odzywa a w lesie dałbym rękę sobie uciąć, że słyszałem człapanie jakiegoś wielkiego zwierzaka. Po trzeciej zaczęło się przejaśniać. Uffff...ale ulga.

Do 22 to jakby jazda z górki. Trochę się człek pomęczy, trochę się spoci. Lecz później to istny zarzynek. Zaczyna brakować sił, siada powoli psychika. Dłuższy odpoczynek to stygnięcie mięśni. Skurcze i ból przy ponownym wsiadaniu na rower. Więc jeśli da się to nie dać się złemu...do przodu...do przedu.

 

 

 

Rano zmiana butów na suchą parę i dalej w drogę. Niestety tym razem rozjechaliśmy się z Jackiem. Tempo było zbyt wysokie jak dla mnie o poranku, musiałem odpuścić. W sumie już nie czułem tego wewnętrznego przymusu, żeby pokonać choćby jeszcze jedną pętle. Koło w moim rumaku zaczęło piszczeć. Widać już i ono miało dosyć. W sumie wykęciłem mniej niż rok temu, ale lepiej niz na dwóch pierwszych z maratonów. Ważne, że nic sobie nie zrobiłem. Cały, nie pobdzierany mogłem wrócić do domu.

 

 

   

 

Na koniec tradycyjne wręczenie dyplomów i medali. Mało juz z tego pamiętam bo siedząc na trybunach czułem jak odpływam powoli. Moje nazwisko rzucone przez organizatorów wyrwało mnie z krótkiej drzemki. Okazało się, że jstem najlepszym zawodnikiem z miasta Zambrowa. W nagrodę dostałem talon na darmowy przegląd samochodu w warsztacie Zygmunta. To i tak lepiej niż rok temu.

 

Przejechałem 14 okrążeń , zwycięzca dla porównania pokonał ich 23 w tym samym czasie. Ja 478km on 733. Taką różnice klas reprezentujemy. Czy się martwie z tego powodu? W żadnym wypadku. Znam swoje możliwości i ograniczenia,żeby równać się z ludźmi, którzy tak jeżdżą. Szacun dla nich się należy i podziw pełen z mej strony. Ja jestem w sumie dumny ze swjego wyniku. 

 

Na koniec, jeśli ktoś wogóle to czytal. Założyłem zrzutkę na nowego rumaka. więc pod tym linkiem znajdzie jej namiary. Wesprzesz będę bardzo wdzięczny, nie też nic się nie stanie.

                                                                    https://zrzutka.pl/9z7saz

 

 

 

 

 

 

 

23 czerwca 2020   Dodaj komentarz
turystyka rowerowa   satsfakcja.   wyzwanie   zmęczenie  

Pogoda pisze scenariusze podróży.

Ostrów Mazowiecka

 

 

 

Sobota po wielu dniach i nocach totalnego zimna przywitała mnie pięknym słońcem i przyjemną temperaturą. Nic tylko wsiadać na rower. Dostałem zielone światło od rodzonej żony pod warunkiem, że wrócę przed 14 na obiad. Poza tym musiałem być pod telefonem, bo synek w każdej chwili mógł zadzwonić z prośbą o podwózkę. Gdzie tu jechać, no gdzie? Wsiadłem z nastawieneim, że pokręcę się wokól tak zwanego komina. Ale przypomniałem sobie pewien obiekt, który chciałem sfotografować w Ostrowi Mazowieckiej.

 

 

 

Nim jednak dojechałem to na chwilę zatrzymałem się w Prosienicy. Tu po obu stronach drogi S8 znajduje się conajmniej trzy schrony z czasów sowieckich. Zostały one wybudowane na początku lat 40 XX wieku. Tworzyły one linie umocnień i fortyfikacji, którą później nazwano Linią Mołotowa. Nazwa ta pojawiła się jednak dopiero w latach 80-tych. Miała za zadanie stać się barierą nie do przejścia dla niemieckiej armii. Okazało sie bezużyteczna. Wybudowana zbyt blisko granicy, przez co Niemcy mieli doskonałe rozeznanie o położeniu bunkrów. Nie należycie uzbrojona. Od lat trzydziestych w głębi Rosji funkcjonowała tak zwana Linia Stalina. Uzbrojona w sprzęt fortyfikacyjny. Lecz stratedzy doszli do wniosku, że lepiej przenieść uzbrojenie do jeszcze niewykończonych schronów na nowej granicy Rosji. Sprawozdania wykazywały, że prace są wykonane na tip top. Więc duża część uzbrojenia utkęła w magazynach, poszła gdzieś indziej. Zostały tylko grube ściany. Grube lecz nie zdolne zatrzymać ostrzału artyleryjskiego. W myśl sowieckiej zasady. Jeśli materiału ma starczyć na jedną budowlę, to na dobrą sprawę można z tego wybudowac pięć podobnych punktów. Wystarczy więcej piachu. Efekt już znacie.

 

 

 

 Piękny dom w Ostrowi Mazowieckiej. To on był celem mojego krótkiego wyjazdu. Pewnie na Mazurach nie rzucał by się w oczy, lecz na Mazowszu i to tym na pograniczy z Podlasiem? Hmmmm...żal mi bo nigdzie nie mogę dokopac się do informacji o nim. Ale dopiero wczoraj zacząłem szukać więc nie tracę nadzieji. Ciekawe kto był właścicielem, co za historia z nim się wiąże. Wróce jeszcze kiedyś do tego tematu. Niestety czas mnie gonił i trzeba było robić nawrót w kierunku domu. 

 

 

Deszczowa niedziela

 

 

 

 

Niedzielny poranek już był diametralnie różny od sobotniego. Zimno, padał deszcz i wszystko wskazywało, że w popłudniowych godzinach może wiać. Wszystkie nieszczęścia na raz. Co prawda Jacek pocieszał, że ok 17 będzie już na tyle sucho, że będziemy mogli podjechać do Ziołowego Zakątka. Po długich targach stanęło na 16 godzinie. Co z tego, gdy po 7 km dopadł nas deszcz. Całe szczęście, że po drodze trafiliśmy na wiatę i mogliśmy przeczekać ulewę. Niestety chmura poszła w kierunku, w którym mieliśmy jechać. Nie dość, że ryzyko deszczu to i mokra droga, która spowodowała by, że nasze buty po krótkiej chwili stały przemokły by. Decyzja, jedziemy w kierunku Ostrowi Mazowieckiej (znowu) bo radar nie pokazywał żadnego zagrożenia pogodowego. Mało tego, ucichł wiatr. 4km od naszego postoju droga nie nosiła śladu deszczu. 

 

 

 

 

Gdy Jacek uganiał się po łąkach za wielkim stadem bocianów ja skupiłem się na tym co najbardziej lubię. Symetrię. Czyli krótko mówiąć...miedze. Chyba mógłbym już całkiem niezły zbiór takich fotek nazbierać. Żołto - zielone pola, zielon - zielone. Takie drobiazgi a jednak cieszą moje oczy.

 

 

 

Muszę przyznać, że Jacek co raz częściej zatrzymuje się, żeby robić fotki. Stał się chyba bardziej zapalonym fotografem ode mnie. Oczywiście zaprzeczył temu, móiąć, że ja mam już tak wszystko obfotografowane, a on bidulek nigdy nie miał na to czasu. Wniosek??? Trzeba się rozglądać a nie kręcić jak szalony kolejne kilometry.  Nad horyzontem wypiętrzyła się  pięknie chmura, która trochę mnie niepokoiła. Co prawda Szaman Jacu zarzekał się, że stoi ona gdzieś na wysokości Białegostoku lub nawet dalej, czyli około 100km od nas i nie grozi zmyciem nam dupek. Ale nie ukrywam, że tak trochę z niedowierzaniem do tego podchodziłem. Tym razem nie mylił się i udało się nam dotrzeć bez kolejnej porcji deszczu za kołnierzem.

 

 

25 maja 2020   Dodaj komentarz
turystyka rowerowa   burza.   Ostrów Mazowiecka   Mazowsze  

Gdy wiatr pisze scenariusz wyjazdu....

...czyli czemu nie pojechaliśmy na Podlasie?

 

(mają inni, mam i ja...sezon na zdjęcia wśród rzepaku uważan za otwarty)

 

 

Od piątkowego popołudnia główkowaliśmy się, gdzie jechać w niedzielny poranek. Ja najchętniej pojechałbym tradycyjnie gdzieś na Podlasie. Mam już kilka upatrzonych miejsc, któe chciałbym obejrzeć. No cóż, jak mói przysłowie...człowiek planuje, Bóg myśli, że żartuje. Prognoza na niedzilę, bardzo silny wiatr a w godzinach popołudniowych deszcz. Jacuś "szaman" stwierdził, że o 14 będzie niezła pompa. Wiatr w porywach do 35 węzłów...fajna zabawa się szykuje.

Poranek przywitał mnie ciężkimi chmurami oraz temperaturą na poziomie 6C oraz sms-em od Jacusia, że się szykujemy i o godzinie 6 start na zachód. Wyszukał jakiś wiatrak, który możemy obrać za punkt naszej niedzielnej wycieczki.

 

 

(Twierdza Różan. Robi wrażenie swoimi grubymi murami)

 

 

Z tym, że po drodze zawitaliśmy do Różana. Dwa lata temu mieliśmy tu postój w drodze do Torunia. Przygotowująć tamtą trasę oraz z samej już drogi pamiętałem, że były tu gdzieś w pobliżu, jakieś pozostałości po Twierdzy Różan. Okazało się, że są i to nawet blisko więc możemy do nich zajrzeć. Na zdjęciach widać jak grube były mury tej fortyfikacji, którą Rosja carska zaczęła budowac w 1902 a ukończyła w 1905 roku. Miała ona bronić przeprawy przez Narew. Co prawda obecnie jest zadrzewina i niewidoczna lecz w tamtych czasach wznosiła się na skarpie nad rzeką.

 

 

(Twierdza Różan. Fort I wybudowany w latach 1902-1905)

 

 

Podobnie jak Piątnica pod Łomżą, Modlin czy też inne twierdze nad Bugiem i Narwią nie na wiele się zdały. Broniły się dzielnie, lecz pozostały nieruchome. Wojska niemieckie w czasie I Wojny Światowej obeszły ją i przeprawiły się zmuszając załogę do wycofania się. W okresie międzywojennym niby stanowiła ogniwo umocnień obronnych, ale bez większego znaczenia. 

 

 

 (Trochę przygnębiający widok. A te ciężkie chmury tylko dopełniają całej tej smutnej scenerii) 

 

 

 Mamino. Wieś z dla od szosy, niczym specjalnie się nie wyróżnia na tle innych wsi. Może tylko tym, że stoi w polu stary wiatrak. Jak wiele innych tak i ten chyli się ku swojemu upadkwi. Wpisany do rejestru zabytków i co...i nic. Stoi i niszczeje. Należy on do kategorii paltraków. Nie wiedziałem nawet, że coś takiego jest. Znałem kożlaki i holendry, ale paltrak? Była to otóż konstrukcja dużo solidniejsza od kożlaka. Tamten był umiejscowiony na czymś jakby koźle, miał słup nośny wokół, któego był obracany. Poltrak był już dużo bardziej solidną konstrukcją. Miał łożyskowaną tarcze obrotową, która pozwalała ustawić młyn w stosunku do wiatru. Robiło się to przy pomocy koni czy też innego kierata.

 

  

(Ostrołęka. Mauzoleum poległych w bitwie 26 maja 1830 roku pod Ostrołęką)

 

Po odwiedzieniu wiatraka przyszła pora na ustawienei dalszej marszruty. Nie ukrywam, że wiatr trochę mi dokuczył. Jacek też specjalnie nie cackał się nade mną, więc zaczełęm tesknię spotykać na drogowskaz w kierunku Ostrołęki. Jazda z Jackiem ma swoje zalety, lecz ostatnio tak się zaniedbałem i zapuściłem, że jestem totalnie bez formy. Dystans 200km w szybszym tempie staje się problemem. Na szczęście okazało się, że deszczowa chmura zaczyna nas ścigać i trzeba zrezygnowac z podróży przez Kurpie.

 

 

 

   

 (Ostrołęka, ciekawy most na Narwi, zabytkowy ratusz a przed nim pomnik Jóżef Bema, który szarżą swoich żołnierzy uratował wojska polskie przed totalną klęską)

 

 

W Ostrołęce mieliśmy istny dzień dziecka. Trzeba Wam wiedzieć, że mimo wielu atrakcji, jakie oferują Kurpie nie lubimy jeździć przez Ostrołękę. Powód...wszędzie na ulicach zakaz jazdy rowerem. Niby są ścieżki rowerowe i chwała włodarzom, lecz czy któryś z nich wsiadł na rower przed jej odbiorem? Non stop wysokie krawężniki z rynienkami odprowadzającymi wodę. Wszystko ok, ale uwierzcie mi, trudno po tym jechać na szosównce tym bardziej, że czas Cie goni. Kilkaset metrów pokonaliśmy ścieżka i w końcu Jacek zjechał na ulicę. Minęliśmy chyba ze trzy znaki zakazu poruszania się rowerem i nagle zza moich pleców wynurzył się radiowóz policyjny. Ocho...będzie się działo....ale o dziwo minął mnie, minął Jacka na kolejnym zakazie ruchu rowerem po drodze i pojechał. Ufffff...dziękujemy!!!!

 

 

   

 (spotkane po drodze co ciekawsze kościoły. Sypniewo i Troszyn to świątynie wybudowane na przełomie lat sześćdziesiątych. Ten wyglądający na nastarszy z nich to odbudowany kościół w Kleczkowie. Podobnie jak ten w Wiżnie czy Rosochatem powstał w XV wieku, ale podczas wojny został doszczętnie zniszczony. Zostałpo wojnie odbudowany)

 

 

Gdy tylko wydostaliśmy się ze stolicy Kurpi, pomknęliśmy ku domkowi. Wiatr w plecy dawał możliwość dość szybkiej jazdy przy niewielkim wysiłku. Po minięciu Troszyna nawet zaczął kropić deszcz. Lecz nie zatrzymywaliśmy się i deptaliśmy jak to mówią zmotoryzowani... "ile fabryka dała". Na szczęście my odbiliśmy w kierunku Śniadowa czyli lekko na południe chmury nadal sunęły na zachód. W pobliżu Szumowa, czyli jakieś 20km od domu słonko tak przygrzewało, że czułem się lekko zgotowany. Tempo, podjazdy i bardzo silny boczny wiatr zaczął wysysać resztki moich sił. Jacek jakby nic zapierniczał przed siebie i od czasu do czasu tylko oglądał się, czy jeszcze nei zszedłem z tego świata.

 

 

 (A to my jak zwykle w głupich pozach)

 

 

Czy jesteśmy walnięci? Chyba całkiem dobrze. Jeśli weźmiemy pod uwagę siłe wiatru, oraz nadciągający deszcz, postanowiliśmy mimo wszystko dokręcić do 200km. Efekt...jechaliśmy pochyleni na bok pod kątem chyba 45 stopni, żeby tylko wiatr nas nie powalił. Całe szczęście, że trzeba było nadłożyć jakieś 4km drogi przez mękę. Podsumowując. Całkiem fajna trasa i myślę, że jeszcze tam wrócimy, oczywiście pomijając Ostrołękę, która jest naszym koszmarem.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

18 maja 2020   Dodaj komentarz
turystyka rowerowa   twierdza Różan   wiatrak   Ostrołęka  

Wędrówki po Podlasiu w poszukiwaniu ...

...kolejnych fajnych miejsc do pokazania ludziom

 

(przecudnej urody cerkiew w Sakach)

Kolejna majowa niedziela za mną , mogę uporządkować myśli i podzielić się wrażeniami z podróży. A podróż była bardzo długa bo prawie 250km. Oczywiście, zmotoryzowani by tego nie odczuli, lecz ja na rowerze i do tego samotnie, troszkę nadszarpnąłęm zdrowia. Co zobaczyłem i jak to się wszystko toczyło...zapraszam do posłuchania. 

 

 

Wiedziałem od kilku dniu, że nie moge liczyć na obecność Jacka. Będę musiał sam ze sobą na sam, walczyć ze swoimi słabościamu. Po śniadaniu na rower, który po ostatniej podróży nie był już tak niezawodny jak poprzednio. Nie myślę na razie o jego zmianie, ale tu piszczy, tam skrzypi. Tu przerzutka nie działa a tam coś terkocze i puka. Ile z tego jest prawdziwe, a ile to tylko wymysł mojej wyobraźni? Przekonam się o tym po drodze. 

 

(gdy odwróćiłem się, ukazał mi się piękny widok. W oddali kopuły bazyliki w Hodyszewie)

 

Start. Pierwszy raz mam ochotę jechać i notować moje wrażenia. Ale po jakieś godzinie zapominam już o postanowieniu, po 3 mam ważniejsze sprawy na głowie. Poranek chłoodny więc na koszulkę bluza i kamizelka, która ma mnie uchronić od chłodnego wiatru. Na nogi pończoszki. W sakwach picie i jedzenie. Kilometr za kilometrem, pierwszy odcinek bez większych atrakcji. Słonko pojawia się zza chmur i wiec pierwsze zdejmowanie kolejnych warstw. Bluza i kamizelka trafiaja do sakw, ale rekawki i nogawki pozostają. Przy okazji krótkiego postoju odkrywam, że za plecami miałem cudowny widok, który mogłem tak łatwo przeoczyć. Nad żóltymi polami rzepaku, w oddali błyszczały kopuły bazyliki w Hodyszewie. Fotografi z komórki  nie jest w stanie oddać piękna całemu temu widokowi. Ale dość eho i ahom...czas ruszać, bo droga daleko przede mną.

 

 

    

(Stryki. Cerkiew na cmentarzu oraz kapliczka we wsi w żótej oprawie)

 

 

Pierwszy na liście punktów, które muszę odwiedzić w gdzieijszej wędrówce to cmentarz w Strykach. Oczywiście gps sobie, życie sobie. Okazuje sie, internet pokazywał cmentarz przy innej odnodze drogi i przejechałem z kilometr leśnym duktem nim zorientowałem się , że to inna droga.

Sama cerkiew nie powala na kolana. Z drugiej strony po wizycie w Ploskach i Puchłach, trudno będzie je czymś przebić. Okazało się, że błądząc w drodze do niej zahaczyłem o miejsce, w którym ona pierwotnie stała na przełomie XVIII i XIX wieku. Była ona tłem konfliktu między prawosławnymi i unitami. Biskupi zarzucali proboszczowi, że bez ich zgody wybudował ją i próbuje przeciągnąć do siebie wiernych prawosławnych.  W końcu przeniesiono ja na cmentarz w Strykach. Wyczytałem, że najstarsze nagrobki pochodzą z końca XIX wieku. Mnie się zdawało, że widziałem daty 1820 któryś, ale to może był krzyże wotywne a nie groby.

 

 

(Mała składanka z widoków jakie miałem szczęście zobaczyć po drodze)

 

Orla. Od mojej ostatniej wizyty na jesieni, przed synagogą pojawiły się kompozycje przestrzelne, nawiązujące do starych sklepików żydowski. Widać co raz więcej turystów odwiedza to miejsce i ktoś wpadł na pomysł, żeby wykorzystać to do promocji miasta. 

 

 

(Orla to przede wszystki stara synagoga, ale i wiele innych obiektów godnych odwiedzenia. Dziś na nich się skupiłem)

 

Przy okazji trochę pokręciłem się po miasteczku, zajrzałem na cmentarz, gdyż w poprzednich wizytach nie znalazłem odpowiedniej motywacji, żeby tam zajrzeć. A na nim oprócz całkiem miłej dla oka cerkwi, groby z czerwoną gwiazda na nagrobkach. Należały one do poległych radzieckich partyzantów, którzy walczyli z hitlerowskim najeżdża w walce o niepodległość Polski (?). Trochę dziwnie się to teraz czyta, ale nie będę się wgłebiać w ten temat. Po drodze z Orli do Sak, które były moim głównym celem podrózy, przejeżdżałem przez wieś Zaleszczany. Tam natrafiłem na pomnik ofiar pacyfikacji wsi przez oddział "Burego". Tekst na tablicy pamiątkowej trochę mnie zaskoczył. Bo w okresie wynoszenia na piedestały "żołnierzy wyklętych" i wybielania wszystkich ich zbrodni, tablica (co prawda z lat 60 XXw) określa jasno co i kto zamordował mieszkańców Zaleszczan. Mało tego, kilkanaście lat temu zaczęto promować wersję, że mieszańcy sami byli winni tej zbrodni.

 

 

 ( pomnik ofiar oddziału Burego w Zaleszczanach)

 

 

Saki. Wspominałem, że po wizycie w Ploskach i Puchłch trudno mi zweryfikować mój osobisty ranking uroczych cerkwi. Gdy w końcu dotarłem na tamtejszy cmentarz, musiałem na nowo przetasować kilka pozycji. Które miejsce? miedzy 3 a 5. A to uważam na bardzo wysokie. Po pierwsze ładny kolor, jej wyjątkowość z powodu tych kilku przedsionków i to w ukłądzie schodkowym. Naprawdę uważąm, że warto było się tułać te set kilometrów, żeby ją naocznie zobaczyć.

 

 

(cerkiew w Sakach) 

 

Niby czas mnie nie gonił, deszczu nie zapowiadali, więc nie miałem powodu śpieszyć się gdziekolwiek. A co tu dużo czarować, to była dopiero połowa i to ta łatwiejsza połowa mojej wędrówki. Przede mną pozostał powrót. Lecz jeszcze jedno miejsce chciałem odwiedzić. Kleszczele. Tyle razy w ostatnich latach przejeżdzałem przez te miasto i nie było okazji na zatrzymanie się, zrobienie kilku fotek. Miasto pamiętam z mojej pierwszej długiej wyprawy. Za namową gościa z Mielnika, wracaliśmy z Grabarki okrężną drogą przez Kleszczele i Bielsk Podlaski. Teraz dystans robiłby wrażenie, ale wtedy to był mega wyczyn. Miasto obecnie przechodzi remont drogi, więc nie dość, że wahadełka, objazdy to jeszcze dziury i progi.

 

    

 (Kleszczele. Jedna z trzech cerkwi oraz stara stacja kolejowa) 

 

W końcu też dojechałem pod starą stację kolejową w Kleszczelach, która obecnie straszy swoim wyglądem, lecz dawniej musiała to być piękna budowla. Pamięta ona czasy koleji Petersbursko -Warszawskiej. Szkoda, że niszczeje i nikt nie ma pomysło na to co dalej z nią. Za kilka lat pewnie ktoś ją kupi i z jakiegoś niedopatrzenia lub zwykłego zapruszenia ognia spłonie.

Krótki odpoczynek na schodach dworca, kilka cukierków i puszka cytrynowego raidera. Na liczniku 130km, a przede mną jeśli nic się nie wydarzy i nie pomylę dróg to jakieś 110km. Słońce przygrzewa, robi się ciepło na tyle, że nawet komin, który służy mi za maskę zaczyna przeszkadzać. Krótkie obliczenia, co za a co przeciw i podejmuję decyzję, że wracam przez Milejczyce i Dziadkowice. W pewnym momencie rozjazd Siemiatycze - Dziadkowice. Wybieram te ostatnie i okazuje się, że to był błąd. Trafiam na 4km kocich łbów. Nie na żarty boje się, że tym razem może skończyć się całkowitym rozsypaniem steru. Kocie łby z 100-200 metrowymi łachami szutru. Szutr w takich chwila jest gładki jak asfalt. Naglę przez drogę, która wiedzie przez las przebiega stado dzików. To chyba mój  pierszy tak bliski kontakt z nimi. 3 albo 4 dorosłe i cala gromada warchlaczków. Po przebiegnięciu ostatniego warchlaka odczekałem chwilę, żeby nie trafić na jakiegoś zapomnianego i zagubionego warchlaka. Bo gdyby którys odyniec albo maciora ruszyły by mu z pomocą to mogło by byc wesoło. 

 

(Czwarty król do kompletu)

 

Po przejechaniu 243 km i sędzeniu 13 godzin na jeździe wróciłem do domu. Łapki i kolana spalone. Zmęczony, ale zadowolony z udanej wycieczki. Przede wszystkim ta cerkiew w Sakach. Odwiedziny w Kleszczelach. I nawet ta przygoda z dzikami. To jest urok tych moich wędrówek. Noc niestety była ciężka. Już wieczorem organizm zaczął reagować na przegrzanie i okropnie mną telepało. Ale już tak czasem bywa...trzeba zapłacić za szaleństwa. Gdy zapomnę i bólu i zmęczeniu, przyjdzie pora na planowanie kolejnego wypadu. Gdzie, jeszcze nie wiem. Zobacze.

 

 

 

 

 

11 maja 2020   Komentarze (2)
turystyka rowerowa  
< 1 2 3 4 5 >
Krzysztof1963 | Blogi