• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

o czym myślę jadąc na rowerze

Życie czasem potrafi przytłoczyć swymi problemami. Jazda rowerem ułatwia utrzymanie równowagi ....psychicznej. W poniższym blogu postaram się pokazać świat, który widzę z wysokości siodełka.

Strony

  • Strona główna
  • Batory i Jagiellonka
  • Olek i Helenka
  • Pan Twardowski
  • Sobieszczak i wiedenski torcik
  • wesola historia Augusta
  • Księga gości

Kategorie postów

  • opowieści edka poloneza (17)
  • osobiste przemyslenia (14)
  • pamiątki po Żydach (6)
  • turystyka rowerowa (55)

Linki

  • profil
    • moje rowerowe trasy
    • traseo czyli gdzie byłem
    • więcej informacji o mnie..

Kategoria

Osobiste przemyslenia

Czas mija...

 

 

 

NOWOGRÓD

 

 

 

 

Są takie miejsca, takie trasy i takie chwile gdy wracam do tych dni gdy zaczynałem swoją przygodę z turystyką rowerową. Już chyba wspominałem początki. Zakup roweru, w którym odpadała korba pedału. Jego ciężar oraz dystanse jakie na nim pokonywałem. Pierwszą  najdłuższą trasą był samotny wyjazd do Zuzeli. Zaś pierwszym "kolarskim" marzeniem był dojazd do Nowogrodu.

 

 

 

 

 

Ileż to prób podejmowałem dojazdu do Nowogrodu. Najdalej dojechałem do Szczepankowa, które jest raptem o jakieś 10-15km oddalone, ale nie. Nie dałem rady? Bałem się, że nie wrócę? Chyba jednak mierzyłem siły na zamiary. Z tego to okresu pochodzi też wspomnienie kolegi Kurczaka, który też sam jeździł i wymienialiśmy się uwagami. W tamtym też czasie przyszło mu się zmierzyć z innym wyzwaniem i wygrać je. Pokonał nowotwór. Wygrał i wyjechał do Norwegii. Kilka miesięcy temu dowiedziałem się, że ponownie jest chory. Walczy. Niestety w ubiegłym tygodniu kolega powiedział mi, że odszedł do lepszego świata. Smutno mi się zrobiłe. Nie to, że był to mój bliski kolega, ale po prostu fajny i miły facet. Zawsze wspominam te chwile gdy rozmawialiśmy o wspólnym wyjeździe do Nowogrodu.

 

 

 

 Oczywiście w końcu pojechałem do Nowogrodu. Sam w niedzielny poranek 2 czerwca 2013 roku.  Co pamiętam z tego wyjazdu? Dumę? Nie bo był to już czas gdy dystans 100km był czymś astronomicznym. W 2012 roku przecież dojechałem z grupą do Przemyśla. Wjechać na górki, na które nie wszyscy z grupy dali radę podjechać. Nie było więc to aż tak wielkie wyzwanie jak kilka lat wcześniej a po prostu zaliczenie punktu docelowego. Później kilka razy jeździliśmy do Nowogrodu w grupie, jak również pokonywałem samotnie.

 

Jadąc w niedzielę z Jackiem przez Piątnice do Nowogrodu, właśnie przyszła mi na myśl ta refleksja i wspomnienie Kurczaka.

 

 

 

 

 

Co do samej niedzielnej trasy. Mieliśmy jechać na dłuższą, taka ok 200km lecz upragniony deszczyk pokrzyżował nam plany. Nie dość, że zimno to późno wyjechaliśmy. Z każdą chwilą robiło się troszkę cieplej. Pierwszy odcinek wiódł na Narwią odnogą Green Velo. Po minięciu Piątnicy wjechaliśmy na lokalną drogę przez Czarnocin i Pezy. Oj wytrzęsło nas zdrowo. Asfalt popękany i dziurawy pamiętający chyba wczesne lata Gierka. Ogólnie z krótkimi odcinkami dobrej nawierzchni to cały czas jechaliśmy po wyrwach i dziurach w asfalcie. Dopiero po nawrocie w Morgownikach nasza powrotna droga była już bardziej komfortowa. Widoki? Wiosna. Zieleń poprzetykana żółcią mleczy i błękitem nieba. Po minięciu Nowogrodu wjechaliśmy w obszar ciężkich chmur, ale na szczęście nie padało i nie wiało jak ostatnimi dniami. 

Kolejna niedziela, kolejne kilometry i godziny spędzone na świeżym powietrzu. Coż można dodać. Tęsknie za jazdą, za wysiłkiem, za nowymi wyzwaniami. Kiedy to wróci do normalności, kiedy skończy się obowiązek noszenia masek i unikania ludzi? Jak to mówił mój nauczyciel...pożyjemy, zobaczymy.

 

 

 

 

 

 

 

 

27 kwietnia 2020   Dodaj komentarz
osobiste przemyslenia   turystyka rowerowa   Nowogród   wspomnienia   kurczak  

Miłość (do roweru) w czasach zarazy część...

Ta ostatnia niedziela

 

 

 

 

Taaaaaa oooostaaaaaaaania niedzieeeeeeeeeeeeeeeela.... Chciało by się zaśpiewać. Od poniadzaiłku można już będzie legalnie jeździć rowerem. Już nie trzeba będzie uważać czy nadjeżdżający z naprzeciwka samochód, na jakieś wiejskiej drodze, to radiowóz czy tylko ktoś, kto podobnie jak ja wyrwał się z czterech ścian.

 

 

 

Na moje szczęście nie spotkałem żadnego na swojej drodze, więc przynajmniej nie musiałem ściemniać, że jadę po chleb do sąsiedniego województwa. Jacek tym razem postawił sprawę jasno. Dziś jeździmy solo i najlepiej nie ruszaj na trasy w pobliżu rzek. Tam mogą się czaić policjanci polujący na wędkarzy. Oni są na równi z nami zagrożeniem dla zdrowej tkanki narodu.

 

 

Więc co było robić, ruszyłem sam. Niestety z każdą godziną zaczął się wzmagać wiatr. Mimo "zygzakowania" trasy, musiałem zmierzyć się z naprawdę silnym wiatrem. Jechałem i jechałem, i jechałem, i jechałem ..... i jechałem...kilometrów bardzo wolno przybywało na liczniku. Przeklinałem swoją głupotę, ale również byłem szczęśliwy z tego. że mogę jechać. Cieszyć się wiosną. Nie muszę się śpieszyć. Trudno...kiedyś drogę skręci i będę miał troszkę mniejszy wiatr. Tylko czy wiatr czołowy jest gorszy od bocznego? A co mi tam. Ważna jest swoboda i radość jak u psa łańcuchowego, który się wyrawał i gania jak szalony.

 

 

 

Niby ciepło, ale lodowaty wiatr mimo wszystko z czasem wysysał całą radość z jazdy. Wróciłem zmachany jak po przejechaniu maga dystansu. Zmęczony, ale wypoczęty, oderwany od problemów i trosk, z nowymi siłami na nadchodzący tydzień. Może w końcu będzie można ruszyć gdzieś dalej już z Jackiem u boku.

 

 

 

 

 

20 kwietnia 2020   Dodaj komentarz
turystyka rowerowa   osobiste przemyslenia   koronawirus   kwarantanna   normalne życie   wiosna  

Czas apokalipsy...

... czy faktycznie już nadszeł?

 

 

 

18 marca 2020. Wczoraj wieczorem ogłoszono, że ostatni bastion jakim było Podlasie padło. Piękna pogoda, dni co raz dłuższe a trzeba siedzieć na czterech literach. Jacek i reszta Zambrowskich Szosowców jeżdżą popołudniami, czy dołączyć do nich? Nie wiem. Normalnie nie wiem. Niby codziennie narażam się na kontakt z wirusem, ale po co jeszce bardziej ryzykować zdrowie rodziny?

 

Dołuje mnie ta cała sytuacja. A jeśli jeszcze nie mogę jeździć rowerem, żeby przewietrzyć głowę...prosta pochyła, która prowadzi do zamknięcia się we własnej skorupce. Pocieszam się, że mnie to ominie, że ominie to moich najbliższych, że jeszcze będzie normalnie, że będzie radośnie...

 

OBY .....

 

18 marca 2020   Dodaj komentarz
osobiste przemyslenia   koronawirus   kwarantanna   normalne życie  

Miłość (do roweru) w czasach zarazy

Czyli co można a czego nie można

 

 

6 marca ogłoszono pierwszy przypadek zachorowania w Polsce na koronowirusa. Od 13 marca obowiązuje stan epidemii w kraju. Panika, w sklepach brakuje rzyżu, makaronu i papieru toaletowego. W niedzielę kościoły odwołały lub ograniczyły ilość wiernych na mszach. Armagedon. 

 

  

 

Na niedzielę planowaliśmy z Jackiem Jechać na wschód. Trasa miała mieć ok 230km. Zamknięte wszystkie punkty gastronowmiczne a przede wszystkim bardzo niska temperatura zmusiła nas do pozostania. Za to w niedzielę wyskoczyliśmy na mała rundkę po okolicy. Zostałem za to srogo skarcony. Ludzie zarzucili mi, że to przez takich jak ja i mnie podobni mamy stan epidemii w Polsce. Czy aby na pewno? Siedzenie w domu w niedziele, nie uchroni mnie od zarażenia się wirusem w poniedziałek czy inne dni tygodnia. Niestety muszę otworzyć sklep. Próbowac coś sprzedać i zarobić na życie na podatki czy zus. Nikt mi nie pomoże, nikt nie da mi szansy na odroczenie płatności.

 

No cóż nie ma co się rozczulać. Życie toczy się dalej. Rano słońce wschodzi a wieczorem też zajdzie. Wczoraj rower na dla sportu a dziś jako transport z domu do pracy.

 

 

Tak więc wchodzimy w etap obserwowania swojego organizmu. Zaraziłem się czy nie. Ale czy to spowoduje, że nie wyjdę z domu? Przetrwam to i nadal będę jeździł.

 

 

16 marca 2020   Dodaj komentarz
turystyka rowerowa   osobiste przemyslenia   normalne życie   koronawirus   kwarantanna  

Żeby mi się tak chciało jak mi się nie...

czyli jak przemóc niechęć do wyjścia z domu

 

 

 

 

-Jacek, a jak z niedzielą?

-Ma padać!!!

Aplikacje pogodowe są teraz niczym indiański szaman. Przepowiednie trzeba umieć odczytać, tak samo ze wskazaniami meteoprogu czy windu. W sobotni wieczór nie wiedzieliśmy czy pojedziemy a co do kierunku... no cóż, był tylko lekko nakreślony. Jedziemy tak, żeby z wiatrem wracać. Miało wiać zachodniego południa więc najlepiej było by jechać za Ostrów Maziewcką jak choćby ostatnio do Broku. Jacek zasugerował co prawda jazdę do Broku, ale przez Dąbrówkę Kościelna i Ciechanowiec do Broku. Lekko licząc to jakieś 160km. Dużo i nie dużo, ale gdy wiatr przygniata i odbiera chęć do dalszej jazdy to każdy kilometr jest wyzwaniem na miarę wspięcią się na szczyt możliwości.

 

 

 

Ranek okazał się słoneczny, ale kolejny raz flagi na masztach ostro trzepotały. Szerze...nie chciało mi się nigdzie jechać, a tym bardziej na 160km. NIE CHCE MI SIĘ!!!! Lecz co robić, jak nie pojadę to i Jacek nie pojedzie. Za tydzień też pewnienie pojedziemy. Raz się poddamy i tak już może nam na stałe. Jednak Jacek widział co się dzieje i nie próbował nawet ciągnąć tematu Broku bo... bo możemy tam dojechać dość późnio i jeszcze jakieś tam argumenty rzucał. Ostatecznie w myśl, nie mamy gdzie jechać, jedźmy do Ziołowego Zakątka.

 

 

   

 

Koryciny to mała wieś 2 km od drogi między Brańskiem a Siemiatyczami. 10 km od drogi Brańsk Ciechanowiec. Ukryta w lesie. Do niedawna można tam było dojechać pokonując 3 km szutrowej drogi. Kilka razy tam złapałem gumę, raz wylądowałem w kałuży i nie zliczę bluzgów pod nosem jakimi uraczyłem drogę wiodąca do Ziołowego Zakątka. Teaz to już przeszłość. Asfalt gładki jak pupcia niemowlęcia prowadzi aż do bram gospodarstwa agroturystycznego. Mało tego, kocie łby na odcinku z Czaj do Winneych też zniknęły pod asfaltowym dywanikiem. Poprzednio nadkładaliśmy kilometry, żeby tylko nie wytrząsać się na tych piekielnym bruku.

 

 

  

 

Nie ukrywam, że po dojeździe do karczmy w Korycinach byłem tak zmęczony tą walką z wiatrem, że nawet nie chciało i się chodzić po Ziołowym Zakątku. Chociaż widziałem od drogi, że wykończono już wiatrak, pojawiła się nowa chałupka. Byłem po prostu padnięty. Wypiliśmy, zjedliśmy pizzę i ruszyliśmy w drogę powrotną. Po drodze zatrzymaliśmy się we wsi Winne - Poświętne przy zabytkowym kościółku z 1696r !!!. Oczywiście była ona remontowana, zmieniano wystrój, poszycie dachowe, ale mimo wszystko nie ma zbyt wiele tak wiekowych kościołów w naszej okolicy. Otaczają go kapliczki wyciosane w pniach drewna.

 

Im bliżej domu tym wiatr był silniejszy. Całe szczęście mieliśmy go w plecy. Słonko zaczynało przygrzewać, termometr wskazywał aż 11C. Z każdym pokonanym kilometrem opadała ze mnie chandra jak męczyła mnie przez ostatnie dni. Wróciłem zmęczony fizycznie bo licznik wskazał 140km, ale z dużo lepszym nastawieniem na nadchodzący tydzień.

 

Jeśli więc i was dopadnie chandra i przygnębienie to poszukajcie kogoś kto pobędzie z Wami, pomęczy się. Nie będzie zadawał zbędnych pytań, tylko pociągnie was na koniec waszych możliwości i da nadzieję, że świat może być piękny i przyjazny.

 

02 marca 2020   Dodaj komentarz
turystyka rowerowa   osobiste przemyslenia   Ziołowy Zakątek   wiosna?   wiatr  

Ciężkie chwile

 

Końcówka lutego, od wielu lat to okres gdy przerzywam ciężki okres w działalności firmy. Niestety przez ponad 20 lat nie uodporniłem się na to co się dzieje, a właściwie czego się nie dzieje. Ciężko to znoszę, popadam w deprechę. Nie ciągnie mnie do ludzi, bo nie jestem typem anglosasa, który na pytanie; co słychać? Odpowie, że wszystko w porządku. Nie lubię też narzekać bo coź to da? Nikt mi nie pomoże, współczucia też nie oczekuję więc po co narzekać. Myślę, że i pogoda wpływa na moje samopoczucie. W niedzielę tak wiało, że po sobotniej walce z wiatrem odpuściłem sobie jazdę.

 

Już dawno zauważyłem, że najlepiej mi się rozmawia podczas jazdy ze sobą samym. Nie wiem może to obiaw jakieś schizofrenii, a może jakiegoś innego syndromu nieprzystosowania społecznego. Siedzę, wpatruję się w ekran komputera i zastanawiam się co przyniosą mi kolejne dni. Pocieszenie a może kolejny stres? Czy uda mi się w weekend wsiąść na rower i przewietrzyć głowę?

 

Tak mi się zdawało, kilka dni temu był Dzień walki z depresją. Widać mnie się nie udało świętować go z uśmiechem na ustach i toastem, oby nigdy mnie nie dopadła.

25 lutego 2020   Dodaj komentarz
osobiste przemyslenia   deprecha  

Sprawdzian charakteru

 

Moje starty w imprezach rowerowych

 

 

(tak wyglądałem po wywrotce. Kask pęknięty, palec dłoni prawdopodobnie złamany)

 

Jeśli w grupie będzie kobieta, to faceci będą się przed nią popisywać. Gdy grupa będzie z samych facetów to wtedy będą ze soba rywalizować. Zawsze to powtarzam. Ile by nie mieli lat to zawsze rywalizacja będzie się pojawiała. Nie jestem oderwany od tej "wady". Mimo siwych włosów na głowie i przeżytych lat, nie pozbyłem się tej przypadłości. Też chciałbym wygrywać, być najlepszy...czy to coś złego? Myślę, że jest to naturalne. Co prawda świadom jestem swoich ograniczeń, lecz męska duma czasem prowadzi do ekstremalnych sytuacji. Mimo wszystko nie poddaję się, wstaję, liżę rany i próbuję dalej. Co prawda odpuszczam typowe wyścigi a staram się wybierać imprezy gdzie mogę pokonywać trasy swoim tempem. Tak jest z ultra maratonami 24 godzinnymi. Do tej pory wystartowałem w trzech edycjach. 

 

 

 (próbowałem w kilku wyścigach swoich sił i ...to nie dla mnie jednak)

 

W 2017 roku pojawił się pomysł, żeby zorganizować w Wysokim Mazowieckim maraton 24 godzinny. W związku z tym, że miałem dobre relacją z ich grupą, jak również w ich oczach uchodziłem za kogoś kto pokonuje dłuże (w ich i chyba w moim mniemaniu) dystanse, zostałem zaproszony do komitetu organizacyjnego. To mnie powierzono ustalenie trasy. Wydawało mi się, że trasa powinna mieć około 100km co da możliwość wykazania się. Ograniczenia logistyczne oraz zdrowy rozsądek wymógł na skróceniu trasy do 67km.

 

 (13 letnia wtedy Ania, dla której zbierałem pieniądze)

 

Wyobrażacie sobie jazdę przez 24 godziny po okręgu? Ja wtedy nie wyobrażałem sobie tego tak do końca. Potrafiłem już wtedy przejechać trasy ponad 200 kilometrowe więc uważałem, że przejechanie w 24 godziny 500 km to bułka z masłem lub tzw pikuś. Żeby moje kręcenie nie było takim bezcelowym wpadłem na pomysł zbiórki pieniędzy dla córki mojego nieżyjącego kolegi. Za moim przykładem poszli organizatorzy i również zrobili podobną akcję dla poszkodowanego przez los chłopca.

 

Rzuciłem hasło, że jeśli przejadę ponad 500 km to ofiarodawcy będą płacić na konto Ani po 50gr za kilometr. Oczywiście plany były ambitne. Przecież miałem tylu znajomych na fejsie, tylu znajomych w realu. I co? Okazało się, że zacżeto podejrzewać mnie o chęć zarobku. Pewnie była w tym moja wina. Jak to zorganizowałem? Otóż po pierwszych  negatywnych reakcjach od "sponsorów" na chęć większych wpłat, wymyśliłem sobie sprzedaż kilometrów po 10 gr za każdy przejechany przeze mnie w maraonie. Kwoty od 20 do 50 złotych nie powinny nikomu zburzyć budżetu a przy dużej ilości chętnych darczyńców powinno się nazbierać. Wydrukowałem odpowiednie pisemko, na blankietach bankowych dowodów wpłaty wstawiłem konto, jedno z kilku widniejących na stronie fundacji z numerem osobistym Ani. I właśnie poszło o te konto. Bo ktoś kto otworzył stronę fundacji musiał kliknąć jeden wiecej link niż normalnie, żeby je zobaczyć.

 

(na swojej trasie spotykaliśmy i takie widoki) 

 

 

Co prawda wytłumaczyłem oskarżycielowi co i jak, ale niesmak pozostał. Chętni do większych i mniejszych wpłat jednak się znaleźli i czego starałem się uniknąć nawet wpłaty gotówkowe. Otóz chodziło o wpłaty dolarowe od znajomych z USA, którzy poprzez znajomych lub rodzinę podawali mi po kilka "zielonych". Sprzedałem je w kantorze i z kwitkiem oddałem mamie Ani. W sumie nazbierałem 4620 złotych za co wszystkim dziękuję do tej pory.

 

(to właśnie tacy ludzie są herosami. Pan Stanisław na zwykłym wózku inwalidzkim pokonal wtedy ponad 100km)

 

 

 

Jak mi poszło z kręceniem kilometrów. No cóż. Tu już nie było tak różowo. Gdy dziś czytam moje wpisy w trakcie maratonu widać jak optymizm powoli mnie opuszcza. Ale zacznijmy od początku. Start wyznaczono na godzinę 11 spod punktu gdzie miało się toczyć nasze najbiżesz 24 godzina życia. Biuro maratonu mieściło się w piwnicy budynku, tam trzeba było zejść po śliskich schodach, żeby podpisać listę i ewentualnie posilić się. Z jednym kibelkiem i małą umywalką. Spanie było w obocznym pawiloniku. Wystartowaliśmy we trzech. Jacek, Andrzej i ja. Jak to na ogół było Jacuś wyrwał za sprinterami, my staraliśmy się utrzymywać średnie tempo ok 30km/h, które nie wyniszczało nas od początku i nie powodowało, że zostawaliśmy w ogonie. Piękna lipcowa pogoda, słońce i delikatny wiatr. Pogoda jak marzenie.

 

 

 (wiatr, deszcz i samotność pokonały mnie nad ranem )

 

 

Niestety ok 20-tej wszystko się zmieniło. Przyszła nawałnica, która dobrze nas zmoczyła, wzmógł się wiatr utrzymujący się do rana. Domyślacie się, że temperatura też drastycznie się obniżyła. Po zapadnięciu zmroku Jacek ze względu na ból barku i totalną niechęć do jazdy po ciemku wrócił do domu na noc. Andrzej poszedł odpoczywać a ja widząc zbierającą się grupę z Mazowiecka postanowiłem kontynuować jazdę. Nadal siąpił deszcz, samochody jeżdżące na długich światłach, krótko mówiąc delikatny koszmar. Nocny odpoczynek też nie był czymś co mnie zregenerowało. Najpierw telefon, krótko po moim zaśnięciu z pytaniem kolegi gdzie obecnie jestem, później totalna sztywność mięśni i ba dodatek przemoczone buty. Chyba nic gorszego nie może być jak jazda w mokrych butach. Gdy obudziłem się nad ranem, słyszałem padający za oknem deszcz. Mimo wszystko wstałem i w tych mokrych butach postanowiłem ruszyć na trasę. Nikogo nie miałem do wsparcia. Po minięciu półmetka trafiłem na silny przeciwny wiatr. Po 40-tym kilometrze doszedł jeszcze deszcz.

 

 

 (widać moje cierpienie? uwieżcie mi, że bliski byłem płaczu)

 

 

I te myśli w głowie....po co ja się tak męczę. Przecież to nie ma sensu. Zero wsparcia, podłączenia się pod kogoś żeby chociaż przez chwilę skryć się przed wiatrem. Miałem taki wielki żal do siebie, że jednak  odpadłem, że poddaje się. Zjechałem na bazę, oddałem kartę i w tym momencie dotarł Andrzej. Jak to on ma w zwyczaju, potupał nózkami i pojechał jeszcze na jedno okrążenie. Gdybym nie poddał się, gdybym poczekał to może była szansa na podkręcenie w pobliżu tej magicznej liczby 500 kilometrów a tak stanęło na 402km.

 

 

 (Jacek Z. wyciął figurkę a Ania ją podpisała, to była najpiękniejsza nagroda za mój trud)

 

 

Czy to dużo? Większość powie, że dystans niewyobrażalny a ja miałem taki wielki niedosyt. Czułem, że byłem w stanie przejechać dużo więcej. Poza tym najgorsze, że poddałem się. Późniejsze rozmowy z ludzmi obytymi w takich imprezach uświadomiła mi, że jednak osiągnąłem naprawdę fajny wynik. Największą nagrodą było podziękowanie od Ani.

 

 (na kolanie widać strupy, nie mogę docisnąć klamki hamulca, ale jadę i się cieszę. Jacek za mną a w biało-niebieskim stroju Robert)

 

 

2018 rok to start w dwa tygodnie po bardzo poważnej kraksie, która o mało nie zakończyła mojej "kariery". Blizny na ciele i w psychice pozostały do dnia dzisiejszego. Nie miałem sił nacisnąć hamulca. Każde otarcie koszulki o strupy na plecach powodowało krwawienie. A tu trzeba było jechać. Tym razem ktoś inny poszedł po rozum do głowy i skrócił pętle, po których się poruszaliśmy do 37,5 km. Byłem co prawda temu przeciwny, lecz okazało się to dużo lepszym rozwiązaniem niż te ponad 60 kilometrowe. Łatwiej było je przejechać. Częstsze chwile przerwy. Tym razem nie organizowłem zbiórki. Nie chciałem robić z siebie cierpiętnika, a w rzeczywistości byłem nim bo walczyłem ze sobą przez większość trasy. Jacek tradycyjnie odpuścił nocną jazdę. Tradycyjnie zaczął padać deszcz. Mimo ochraniaczy buty były również mokre, z tym, że teraz w ochraniaczach miałem ciepłe stopy. Nad ranem temteratura spadła do ok 4C. Mimo to kończyłem maraton w dużo lepszym nastroju i z lepszym wynikiem niż w poprzednim roku. Przejechałem 456 km.

 

 

 

(buciki na deszcz już wdziane, zaczyna się najcięższy okres jazdy)

 

 Jak to zrobiłem nie wiem do dziś. 

2019 rok

 

 

(start do III Maratonu w 2019r. W centrum moja koleżanka Basia, która przejechała chyba coś ok 300km. Szacun Basiu)

 

 

 

III Maraton w 2019 roku. W moim życiu było naprawdę wiele innych ważniejszych spraw niż myślenie o przygotowaniach do maratonu. Początek sezony bardzo późno z powodu śniegu. Jacek też miał inne plany niz wspólna jazda. Może pozwoliło mi to na przygotowanie się do samotnej jazdy. Tak jak w poprzednim roku tak i w tym trasa 37,5km. Baza w liceum. Dużo lepsze warunki niż podczas pierwszej edycji. Start w sobotę o 10 a w piątek Jacek poinformował mnie, że z powodów kontroli w firmie nie będzie mógł wystartować. Na szczęście dojechał po pierwszej rundce i do wieczora już mi partnerował. Oczywiście na noc wrócił do domowych pieleszy. Jazda jak jazda. Na ogół sam. Krótkie kręcenie z kimś kończyło się albo moim odjazdem lub częściej moim pozostaniem w tyle. Determinacja i chyba dobre rozłożenie sił pozwoliło mi na jazdę do godziny 4 nad ranem. Na początku czerwca jest już wtedy jasno. Jacek przysłał mi smsa, żebym podał mu swoją lalizację to rano dołączy do mnie. O 4.25 wysłałem mu info z wiadomością, że czekam na niego w liceum. Położyłem się tylko na chwilę, żeby rozprostować plecy i dać odpocząć nogom. 4.50 to brutalne przebudzenie mnie przez Jacka....chyba był to kopniak...że zostało nam jeszcze 3 okrążenia do przejechania.

 

 (tylko dzięki pomocy Jacka udalo mi się nakręcic aż tyle kilometrów w III Maratonie. Dzieki Jacuś)

 

 

- JACEK, MNIE STARCZY TYLKO JEDNO...JEDNO I NIC WIĘCEJ.

- Nie marudź. Jedziemy.

Tym razem on dyktował takie tempo, że byłem w stanie się utrzymać i z każdym przejechanym kilometrem byłem gotów dać mu zmianę. Efekt? 526 km!!! I lekki niedosyt, że mogłem przynajmniej pół okrążenia więcej. Jak widzicie mało kiedy jestem zadowolony z wyniku.

 

Czy jestem dumny? Jasne. Po to startowałem, żeby pokonać swoje słabości, sprawdzić się z lepszymi od siebie. Ale chyba ajwiększymi zwycięzcami są własinie tacy ludzie jak Basia czy pan Stanisław. To oni mimo swoich chorób, nieszczęść są w stanie przejechać długie dystanse i to dla nich należy się wielki szacun. Ja bez pomocy Jacka nie byłbym w stanie poprawić wyniku i wyśrubować go jak dla mnie na bardzo wysokim poziomie. Wg moich obliczeń spędziłem wtedy ponad 22 godziny na siodełku.

 

 

 

 

08 stycznia 2020   Dodaj komentarz
osobiste przemyslenia   sukces   maraton   zwątpienie   zbiórka dla Ani   duma   satysfakcja   ból   podziw  

Podsumowanie 2019

powoli zbliża się koniec 2019

 

 

 

 

 

   Rozpoczął się nieciekawie. Noworoczne ognisko odwołane z powodu deszczu. Tradycyjny wypad na Trzech Króli też nie odbył się ze względu na brzydką pogodę. Jakby tego było mało, to pierwszy raz na rower usiadłem dopiero pod koniec stycznia. Nie sądziłem nawet, że uda mi się przejechać więcej niż połowę ubiegłorocznych kilometrów. Czułem jakiś marazm lub „przejechanie”. Jacek też na początku roku odpuścił naszą wspólną jazdę. W każdy kolejny weekend co prawda starałem się dorzucić kolejne kilometry, ale nadal byłem do tyłu z poprzednimi latami. Powoli się rozkręcałem. Stawiałem bardziej na typowe turystyczne wyjazdy. Odkrywałem fajne i malownicze miejsca Podlasia i wschodniego Mazowsza.

   Maj to wypad na Białoruś. Zapomniane sowieckie klimaty i niezła przygoda. Wiosna to również trasa do Świętej Wody i Czarnej Białostockiej, o której myślałem od dłuższego czasu. Później już z górki. Maraton 24h z całkiem fajnym wynikiem. Kolejne trasy pod wschodnią granicę, choćby ten wzdłuż Bugu aż do Włodawy.

   Niby nic specjalnego, bez jakiś spektakularnych wyczynów, ale okazało się, że wykręciłem dużo więcej niż w ubiegłych latach. Wystarczy powiedzieć, że żadna tego roczna trasa nie przekroczyła 300km jednego dnia. Ale mimo to przełamałem kolejną jak dla mnie barierę.

   Poza rowerową przygodą należy wspomnieć również o projekcie pod tytułem; „Spotkania z Edkiem Polonezem”. Za pośrednictwem bloga oraz jego postaci mogłem opowiedzieć parę fajnych historyjek związanych z odwiedzanymi miejscami. Moje osobiste archiwum wzbogaciło się o kolejne set a może tysiąc zdjęć z rowerowych podróży. Niewielką część miałem okazję pokazać na forum strony Turystyka Rowerowa oraz na swoim profilu.

   Jaki więc był 2019 rok? Chyba mimo wszystko pozytywny. Przy najmniej w kategorii rowerowej. Co przyniesie i jaki będzie 2020 rok? Na odpowiedź będę musiał poczekać kolejne dwanaście miesięcy.

   Na dzień dzisiejszy zamykam rok wynikiem 11 499 km przejechanych w tym roku. Przede mną jeszcze trzy dni i mam nadzieję dokręcić kolejnych parę kilometrów.

 

 

28 grudnia 2019   Dodaj komentarz
turystyka rowerowa   osobiste przemyslenia   2019   miniony rok  

Houston mamy problem

 

Houston mamy problem

 

 (tym obecnie jeżdżę. Aluminiowa rama, osprzęt shimano altus. Wiek oceniam na jakieś 10lat)

 

 

 

Przyjmimy, że od 20 lat jeżdżę rowerem. Gdy zaczynałem rowerową przygodę wybór rowerów nie był zbyt wielki. Na rynek wchodziły "górale", które były szałem. Dzieciaki chciały bmx-y a ja nie miałem pojęcia czego chcę. Chyba tylko tego, żeby siodełko było miękkie. "Chinol" oraz pierwszy "krosiak" miały 26" koła i poza kolorem ramy niewiele się od siebie rózniły. Oczywiście na pierwszy rzut oka. Co prawda manetki przerzutek się były bardziej nowoczesne, ale jakoś nie przywiązywałem do tego wagi. Jeździłem po okolicy i było fajnie. Dopiero gdy mój nadworny mechanior coś zmienił w suporcie to świat stanął przede mną otworem. 100km mogłem robić w każde sobotnie popołudnie a w niedzielę to nawet i więcej.

 

 

(Kross evado. Kosztował ponad 2 tys zł i co z tego gdy zastąpiłem go rowerem za 500zł) 

 

Przy zakupie kolejnego z rowerów siadłem do kompa i przestudiowałem co mi najbardziej odpowiada i na co powinieniem zwrócić uwagę. Poza tym, że siodełko już nie musi być miękkie bo przez te lata część ciała stykająca się z nim stwardniała, to warto by było kupic rower na większych kołach. Znajomi zaczęli sie ze mnie naśmiewać, że jeżdże na dziecinnym rowerze. Hamulce tarczowe...koniecznie bo staję w miejscu. Amortyzatory? A jakże!!! W końcu dziury i wyboje nie będą mi straszne. I oczywiście bagażnik. Okazało się, że model, który sobie wybrałem nie ma przewidzianej możliwości montażu bagażnika. Ale mechanik Zbyszek poradził sobie z tym. Hamulce tarczowe po sezonie wymienić trzeba bo klocki piszczą niemiłosiernie. Amortyzatory włączałem od wielkiego święta, a żeby je zablokować trzeba było zatrzymać się. No i generowały również dodatkową wagę. Nie stanowiło to dla mnie specjalnej przeszkody bo i tak jeździłem z sakwami. Dystanse powyżej 200km. Co prawda w grupie pojawiły się pierwsze szosówki, ale ja się zarzekałem jak żaba błota, że nigdy na nie nie wsiąde bo lubię cieszyć się widokami a na kolarzówce będe widział tylko asfalt.

 

 

(dziecięcy jak to nazywał go Jacek. Trochę odsłużył i jeszcze za parę groszy poszedł w ludzi. Rama stalowa a może aluminium, nie jestem pewien) 

 

 

Nadszedł 2015 rok a z nim I Zambrowski Maraton. Wystartowaliśmy na swoich "grabarkach" jak to określił Jacek nasze rowery. Oczywiście po starcie nawet nie próbowaliśmy trzymać się grupy szosowców. Po około 20 kilometrach dogoniła nas kolejna grupa i "podpieliśmy się pod nią. Przez ok 50km byliśmy w stanie utrzymać tempo na poziome 33-35km/h. Na 70 kilometrze nastkiła kraksa, w której uczestniczyliśmy. Po prawie 9 godzinach do telepałem się do mety zaliczając wszystkie bufety Byłem chyba przedostani na liście uczestników dystansu 200km. W krótkim czasie po tym wyścigu Jacek i reszta przesiadła się na kolarzówki...co było robić? Żaba...błoto...i psu na budę zarzekanie się. W tajemnicy kupiłem na Olx-e jakąś. 500zł, bo jeśli nie będę na niej jeździł to może nawet z zyskiem ją komuś odsprzedam. Dopiero jak zapłaciłem i paczka była w drodze zacząłem dopytywać jakiego wzrostu jest sprzedający. Przesiadając się z jednego Krossa na drugi przypłaciłem to bólami bioder, kręgosłupa, kolan. Czego mogłem oczekiwać po kolarzówce? Chyba tylko tego wszystkiego i to zwielokrotnionego. Oazało się, że nic mnie nie boli. Może miałem szczęście, że przez przypadek trafiłem na idealnie dopasowaną ramę a może mój organizm po prostu dopasował się do roweru. 

 

 

 

 (podobno niezły lasek ze mnie innocentlaughing)

 

 

Oczywiście rower wymagał niewielkich inwestycji. Trzeba było wymienić to i owo. Największym problemem było "wycinanie" szprych w tylnim kole. Okazało się, że ktoś zaplótł je niezbyt fachowo i to było winą częstych awarii. Na nim to pokonałem 200km w 6h 08min. 526km w 24h. Przejechalem nim już ponad 40 000 km czyli o jechałem kulę ziemską i nadal na nim jeżdżę. Czasem ludzie traktują mnie jak jakiegoś znawcę lub eksperta i doputują się, co bym im radził kupić. Nie umiem im pomóc, bo się na tym specjalnie nie znam. Nadal uważam, że rower ma się toczyć do przodu i nie powodować bolów w plecach i nogach. A czy kosztuje 500 czy 15 000 zł to ma tą zaletę lub wadę, że trzeba na nim kręcić bo sam nie chce jechać. Więc nie kierujcie się ceną a tym jakie są wasze potrzeby. I cieszcie się jazdą a nie widokiem ładnego roweru w pokoju.

 

16 grudnia 2019   Dodaj komentarz
osobiste przemyslenia   porady   rower   dyletant  

Od czego to się wzięło ?

 

Moje początki

 

 

(pierwsze zdjęcie z moich tras. Niestety oczko wodne zarosło a wierzba przycięta)

 

Każda opowieść ma jakiś początek. Najlepiej gdy zaczyna się od jakiegoś trzęsienia ziemi aby później było już tylko z górki.  A jak było ze mną i moją rowerową pasją?

 

Dziś nawet trudno mi powiedzieć dokładnie kiedy kupiłem sobie rower. Czy to był 2000 rok czy może 2002, tego już nie pamiętam. Za to pamiętam okoliczności zakupu. Zbliżałem się do 40tki a waga zaczynała niebezpiecznie szybować. Od dziecka walczyłem z mianem "Gruby". Mimo ciągłego ruchu kilogramy przybywały. Kryzys jaki dotknął Polskę pod koniec lat 80 i 90 XX wieku spowodował upadek zakładu pracy, w który mieliśmy również drużynę zakładową piłkarską. Później jakieś wspólne mecze na hali ze znajomymi, które co raz częściej kończyły się skręceniem stawu skokowego. Bieganie nigdy nie było moim ulubionym sportem, na rowerze co prawda późno nauczyłem się jeździć, ale wydawał mi się najlepszym rozwiązaniem. Któregoś dnia powiedziałem ...trzeba spróbować. Za całe 199 zł kupiłem jakiegoś "chinola" i ruszyłem na podbój świata.

 

 

(Teraz znam większość wsi w okolicy)

 

Przejechałem ok 3km i żeby przerowadzić rower przez ulicę ...nogi szczywne, ból..no wiecie czego. Kupując rower, szczególnie taki tani, brałem pod uwagę, że nie złapię bakcyla i nie będzie go szkoda odsprzedać lub nawet komuś oddać. Kiedyś namówiłem syna na przejażdżkę, wtedy wydawało mi się, że to jakieś 50km a w rzeczywistości było to 10km. Mało tego, zakończyło się upadkiem i pierwszym kontaktem glowy z asfaltem. Poza obtarciami nic mi się nie stało. Oczywiście o kasku nikt wtedy nie myślał. Rower miał swoje "uroki", a to cała korba odpadała w trakcie jazdy, a to przerzutki nie chciały działać. Znajomy, który przyuwżył mnie, gdy przy nim coś grzebałem pochwalił się, że potrafi przejechać nawet 40km....ściemnia...gdzie tu można tyle jechać? Przede wszystkim bardzo niepewnie czułem się na rowerze, więc o jeździe ruchliwymi drogami raczej nie myślałem.

 

(Bezpieczeństwo to podstawa...teraz bez kasku nie wyobrażam sobie jazdy)

 

 

Teraz pytanie. Ilu z was zna swoją okolice na tyle dobrze, żeby poruszać się po drogach lokalnych z małym ruchem samochodowym? Ja znałem tylko te głowne na osi Warszawa - Białystok i Zambrów - Łomża. Z mozołem poznawałem kolejne wsie. Przez kilka lat "chinol" wykręcał kolejne pętelki. Nawet raz udało mi się pokonać dystans 100km. Było to w sierpniu do Zuzeli. Powrót był pod wiatr. Pamiętam, że w Łetownicy musiałem zejśc i wprowadzić rower pod niewielki podjazd, który teraz nie jest nawet podjazdem. Na "szczycie" zauważyłem brak komórki więc musiałem się wrócić do miejsca postoju, gdzie podejrzewałem, że wypadła mi z plecaka. Na szczęście znalazłem ją i ponownie musiałem poddać się temu "szczytowi".

Kolejny rower to Kross. Ten już miał mi służyć dłużej. Zainwestowałem w kask. Od Ani dostałem w prezencie "trąbkę sygnałową" a sam dokupiłem kolejne elementy osprzętu. Przede wszystki sakwy i  światełka.

 

 

(10 lat minęło a koszulka nadal w użyciu )

 

 

Poznawałem ludzi, którzy również stawali się powoli pasjonatami rowerów. Psychologiczna bariera 100km została przełamana i mogłem jeździć co raz dalej, odkrywać nowe miejsca. W 2012 roku udało mi się załapać na wyjazd grupowy z Zambrowa do Przemyśla. Pamiętam wspinanie się na podjazd w Dubnie. Moją satysfakcję z tego, że byłem wśród nielicznych, którzy wjechali. 

 

 

 

 

 

 

( pierwszy mój wyjazd w świat. Około 600km w 4 dni)

 

Ten wyjazd wiele zmienil. Inaczej na to wszystko patrzyłem. Nauczyłem się jeździć w grupie. Kolejne rajdy, kolejne wyzwania. Od nowego sezonu 2013 zacząłem notować przejechane kilometry. Zbierać z nich zdjęcia, mapki. Na kilku portalach publikować ich opisy. Gdy zaczynałe moja waga oscylowała w granicach 100kg. Obawiałem się wtedy czy rower wytrzyma bo widniało na nim ostrzeżenie, że wytrzymuje do 100kg (a może do 90kg). Z czasem waga przestała spadać, ale za to rozmiar spodni robił się w pasie co raz szczuplejszy. Teraz waże też nie mało bo około 85-87kg. Od kwietnia 2013 roku gdy to zacząłem notować osiągi wyszło, że jestem już na drugim kręgu i kolejny raz jestem na wysokości Australii laughing

 

 

05 grudnia 2019   Dodaj komentarz
osobiste przemyslenia   turystyka rowerowa   pasja   rower   otyłość   zdrowie  

Czego mi brakuje?

Minęło 11 miesięcy tego roku

 

 

(czy tak wygląda zima?) 

 

Za oknem minus i pochmurne. Ostatni tydzień gonitwa problemów. Jak sobie z tym wszystkim poradzić? Jak z nich wybrnąć? Kto jest temu winny? Gdzie popełniłem błąd? Wsiadam na rower i... i dziękuję Bogu za to, że jestem zdrowy. Że mam rodzinę i wbrew pozorom mam również przyjaciół. Z każdym kilometrem znajdowałem dziś więcej plusów niż minusów. Jak to mówi pewna osoba... Nie walcz z czym z czym nie masz szans wygrać. Zrobiłeś wiele i teraz już wiele zależy od innych osób. I to jest prawda. Ileż łatwiejsze byłoby życie gdyby ludzie byli bardzie otwarci na pomoc. W 6 na 10 przypadków dają się przekonać i sytuacje zgoła przegrane okazują się sprawami możliwymi do rozwiązania. Najgorsze są takie typu... Nie bo nie. 

Mam nadzieję, że los się kiedyś odwróci. Ze spełni się moje marzenie i będę mógł poświęcić czas na podróż do pewnego miejsca. A teraz... 

 

 (mural w Andrzejewie) 

 

 

 

 

 (i z drugiego  profila. Jest dość długi i przez to trudny do sfotografowania) 

Wystarczy mieć oczy szeroko zamknięte...20 razy przejeżdżałem obok i nie wiedziałem o tym muralu. Musiał powstać niedawno. Tym razem bez Jacka.. Będziemy musieli jeszcze raz podjechać. 

Wiecie coś o Andrzejewie? 

Mała wieś na pograniczu woj. Mazowieckiego i Podlaskiego. To tu w 1920 z bolszewikami a w 1939 z zagonami hitlerowców przyszło walczyć polskim żołnierzom. 

 

 (mural w Łętownicy) 

 Andrzejewo, Łętownicy, miejsca walk w 1939 roku zambrowskiego 71 pp i łomzynskiego 33pp,ktore wchodziły w skład 18DP. To na tych polach wykrwawili się w ciężkich bojach żołnierze próbujący przebić się w drodze do walczącej jeszcze Warszawie. Wielu tu polnego. Również ich dowódcy. Pułkownik Hertel i pułkownik Kosecki. Przynajmniej tak myśleli jego żołnierze. Pułkownik Kosecki dowódca 18 DP sam prowadził swych żołnierzy do ataku pod Łętownicą i został skoszony serią ckm-u. Po wielu godzinach został odnaleziony, przewieziony najpierw do wiejskiej chaty a później za zgodą Niemców do szpitala w Białymstoku. Przeżył, lecz został aresztowany przez NKWD i dalsze jego losy są nieznane. 

 

 

 

 

 (w głębi po lewej mogiła z 1920 roku w Paproci Dużej) 

 

 

W pobliskiej Paproci Dużej w sierpniu 1920 roku ochotnicy z 201 pp stawiali opór bolszewickiej dziczy, która parla na Warszawę. W pobliżu znajduje się mogiła zbiorowa poległych w tych walkach. Nie tak dawno odkryto szczątki 4 żołnierzy tamtych walk. Mieli ścięte głowy. Jeden z nich miał mundur gimnazjalisty

 

 

 (granica między jesienią a zimą?) 

 

 

Miało być o przemyśleniach a wyszło o historii. Ważne, że przewietrzylem głowę i jutro stanę do walki z nową siła, z nową energia.

 

I tego wam życzę... Niech każdy kolejny dzień będzie lepszy od poprzedniego. 

01 grudnia 2019   Dodaj komentarz
osobiste przemyslenia   turystyka rowerowa  

mała rzecz a cieszy

            Lekarstwo na smutki

 

 

 

(werble...fanfary...marsz gladiatorów itp itd.....) JEEEEEEEEEEEEST!!!! Długo wyczekiwany!!!!

Do nabycia tylko w najlepszych księgarniach nowojorskich i londyńskich. Totalny nr 1 na listach bestsellerów takich potentatów jak New York Times i innych poczytnych gazet!!!!!

 

 

 

Właśnie dzwonil Biały Dom i Kreml ....od Adriana nie odbierałem......

 

 

Gdy ma się naprawde denny nastrój, taki jak ja w dniu dzisiejszym, to taka mała rzecz potrafi naprawdę poprawić humor i przywołać uśmiech na twarzy.

 

 

28 listopada 2019   Dodaj komentarz
osobiste przemyslenia   album   przewodnik   wspomnienia   radość  

Sobota.

Sobota. 

 

Czyli dzień, kiedy mogę i chcę wcześniej wyjechać z domu do pracy. To dzięki temu mogę oglądać wschód słońca za miastem. Dzisiejszy był szary i ponury. Za to dzień wykluł się ładny. Mogłem troszkę dłużej wracać dziś z pracy.

Kolejny tour z kłębiącymi się w głowie myślami.

Może jutro będzie lepszy humor. 

16 listopada 2019   Dodaj komentarz
osobiste przemyslenia   jesień   droga do pracy   rower  

o co chodzi z tą całą jazdą



Dzień dobry.









Od pewnego czasu dojeżdżam do pracy rowerem. Uprzedzam pytanie, nie zabrali mi prawka, po prostu tak mi wygodniej. Wiem trochę to dziwne.

Zambrów, w którym żyję w najdłuższym miejscu ma... 5 góra 6km. Spod mojego bloku do firmy mam ok 2km. Jadąc zakosami wydłużam do 3 km.





W sobotni poranek potrafię "skrócić" trasę nawet do...50km w drodze do pracy.







Do czego dążę, co chce udowodnić? Jazda w jakiś sposób wyzwala mnie z wielu problemów, oczyszcza mój umysł. Siadam, jadę, rozglądam się po otaczającym mnie świecie.
Niby znam każda dziurę w asfalcie, wiele jego zadrapań
o dążę, co chce udowodnić? Jazda w jakiś sposób wyzwala mnie z wielu problemów, oczyszcza mój umysł. Siadam, jadę, rozglądam się po otaczającym mnie świecie.
Niby znam każda dziurę w asfalcie, wiele jego zadrapń.






Wiem gdzie stoi krzyż przydrozny, jakoś kapliczka. Uwielbiam samotne drzewa na polu czy nawet zwykłą miedzę. Uwielbiam najnormalniej ten "świat nijaki".
Większość ludzi nie umie cieszyć się tym zwykłym widokiem. Mglami na polu i wylaniajace się z niej konarow drzew. Wstajacego o poranku słońca, które powoli wyłania się zza horyzontu.
A zachody słońca.






Ile osób ma czas, żeby chwilę nacieszyć nim oczy. Obecny świat to pęd, pęd, pęd...gonitwa. A ja z komórką jako fotograficznym aparatem staram się łapać te chwile. Pozwolcie więc mi się tym cieszyć i nie zadawajcie mi zbednych pytań... Co ty w tym wszystkim widzisz pięknego? To jest właśnie ten mój kawałek podłogi.
Jeśli chcecie wkroczyc na niego, przyjmijcie moje warunki. Uszanujcie niepisane reguły, szacunek dla innych, humorystyczne, ale nie wulgarne uwagi.
Nie pouczajcie innych bo możecie również się mylić... Dajcie mi żyć i życie wspólnie ze mną.




Trochę refleksyjny wpis. Bo i pogoda dziś jakaś tak bylejaka
15 listopada 2019   Dodaj komentarz
turystyka rowerowa   osobiste przemyslenia   przemyślenia   mgła   przydrożny krzyż   zachód słońca   wschód słońca  
Krzysztof1963 | Blogi