Miłość (do roweru) w czasach zarazy część...
Ta ostatnia niedziela
Taaaaaa oooostaaaaaaaania niedzieeeeeeeeeeeeeeeela.... Chciało by się zaśpiewać. Od poniadzaiłku można już będzie legalnie jeździć rowerem. Już nie trzeba będzie uważać czy nadjeżdżający z naprzeciwka samochód, na jakieś wiejskiej drodze, to radiowóz czy tylko ktoś, kto podobnie jak ja wyrwał się z czterech ścian.
Na moje szczęście nie spotkałem żadnego na swojej drodze, więc przynajmniej nie musiałem ściemniać, że jadę po chleb do sąsiedniego województwa. Jacek tym razem postawił sprawę jasno. Dziś jeździmy solo i najlepiej nie ruszaj na trasy w pobliżu rzek. Tam mogą się czaić policjanci polujący na wędkarzy. Oni są na równi z nami zagrożeniem dla zdrowej tkanki narodu.
Więc co było robić, ruszyłem sam. Niestety z każdą godziną zaczął się wzmagać wiatr. Mimo "zygzakowania" trasy, musiałem zmierzyć się z naprawdę silnym wiatrem. Jechałem i jechałem, i jechałem, i jechałem ..... i jechałem...kilometrów bardzo wolno przybywało na liczniku. Przeklinałem swoją głupotę, ale również byłem szczęśliwy z tego. że mogę jechać. Cieszyć się wiosną. Nie muszę się śpieszyć. Trudno...kiedyś drogę skręci i będę miał troszkę mniejszy wiatr. Tylko czy wiatr czołowy jest gorszy od bocznego? A co mi tam. Ważna jest swoboda i radość jak u psa łańcuchowego, który się wyrawał i gania jak szalony.
Niby ciepło, ale lodowaty wiatr mimo wszystko z czasem wysysał całą radość z jazdy. Wróciłem zmachany jak po przejechaniu maga dystansu. Zmęczony, ale wypoczęty, oderwany od problemów i trosk, z nowymi siłami na nadchodzący tydzień. Może w końcu będzie można ruszyć gdzieś dalej już z Jackiem u boku.