A może by tak na północ?
Dwudniowy wypad do Stańczyk i dalej...
(Witacz GV w Bolciu)
Niektóre nasze wyprawy szczególnie zapadły nam w pamięć. Tak było z naszą sierpniową wycieczką do Stańczyk. Sierpień uważam za ostatni miesiąc na dłuższe wyprawy. Dzień jeszcze długi, temperatury na ogół przyjemne. Wystarczy tylko się spakować i hajda na koń. Ja miałem ustalić trasę, Jacek wyszukać kwaterę w pobliżu Stańczyk. Co zobaczyliśmy i jak nam się udała ta wycieczka, postaram się opisać w dzisiejszej opowieści.
Najdogodniejszy termin w sierpniu to na ogół długi sierpniowy weekend związany ze świętem Matki Boskiej Zielnej czyli 15 sierpnia. Żadną frajdą jest poruszanie się trasami o dużym natężeniu ruchu a w szczególności gdy jeżdża nimi TIR-y. Tylko jak tu ją ustawić gdy nie ma za bardzo alternatywnych tras a latem tym bardziej staje sie zapchana turystami podążającymi w kierunku mazurskich jezior. Wpadliśmy na jak się nam zdawało wspaniały plan. Jedziemy przez Łomże w kierunku Pisza i Orzysza. Następnie przez Ełk w kierunku na Gołdap i Stańczyki. Co z tego, że będzie trochę dalej? Ważne, że będzie bezpieczniej.
(Ciemne chmury nad naszym wypadem)
Jak to zwykło się mówić złe dobrego początki, tak i w tym wypadku było. Tuż po minięciu tablicy Zambrów Jacek zorientował się, że nie zabrał ze sobą komórki co przy jego pracy raczej odpada, żeby był bez kontaktu z firmą. Nim się wrócił, niż mnie dogonił to straciliśmy około godziny. Niby niewiele, ale to zawsze ma wpływ na to, o której dotrzemy na miejsce. Stresu nie było, bo czego tu się stresować, przesiedziałem pewnie więcej niż pół godziny na przystanku w Wygodzie wyglądając sylwetki Jacka na horyzoncie. Gdy tylko się pojawił ruszyliśmy w dalszą drogę. Pamiętacie może początek "Gwiezdnych Wojen" gdy przez ekran przepływa sylwetka krążownika . Płynie i płynie. Podobne uczucie miałem gdy na przewężeniu drogi przesuwał się przy mnie w bardzo małej odległości estoński autokar. Nie wiem ile to trawało, ale zbyt blisko i zbyt długo to trwało. Jakby nie mógł przeczekać tej chwili gdy miniemy wysepkę na środku jezdni i wtedy mnie wyprzedzić. Nie, musiał to zrobić akurat w tym miejscu i w tym momencie. Może lepiej, że jechał stosunkowo wolno więc nie było pędu, ale mimo wszystko miałem stresa.
(Pisz. Miasto, wktórym warto zatrzymać się)
Pisz. Podobno juz w II wieku zwiankowano o tych ziemiach. Przechodziły one z rąk do rąk. Były polskie, krzyżackie, ponownie polskie by po rozbiorach przypaść Prusom. Po 1945 roku na nowo w granicach Polski. Jak wiele mazurskich miast i wiosek zachował ten swój specyficzny wygląd. Poza pięknym kościołem z tzw murem pruskim, warto zobaczyć ratusz miejski a przed nim "Kamienną Babę". Krótki przystanek i ruszamy na obiad. Z różnych naszych wypadów znamy taki zajazd, w którym zatrzymywaliśmy się na posiłek. Traf chciał, że gdy dotarliśmy pod parasole to zaczął padać deszcz, który miał nam tego dnia co jakiś czas o sobie przypominać.
(Kilka kilometrów za Piszem znajdziecie fajny zajazd ze smacznymi posiłkami)
Pojedli, popili więc na koń. Co prawda droga była trochę mokra, ale słonko i wiatr szybko nas wysuszyło. W Orzyszu nie zatrzymywaliśmy się odkładając to na inną okazje, która nadal czeka na realizację, ale zaraz za nim szybciej zabiło nam serce. Nagle za plecami zawyła syrena. Pewnie większość z nas podświadomie umie odróżnić sygnał pogotowia od policyjnego. Ten jeszcze był jakiś inny. Okazało się, że za nami "skradał" się konwój Rosomaków pilotowany przez żandarmerię i to właśnie oni na nas mieli czelność się wydźwięgać. Mały problem to gdzie tu zjechć gdy jezdnia zakończona jest rynną, nie ma pobocza. Musieli więc przez chwilę telepać się za nami niż nas wyprzedzili. Przed Ełkiem, który miał byc naszym kolejnym przystankiem okazało się, że na poboczu stały dwa zepsute wozy bojowe i czekały na hol. Nie skorzystali z naszej pomocy, nie chcieli, żebyśmy ich holowali. Pewnie z tego względu, że jechaliśmy w przeciwnym kierunku.
(Cel naszej wyprawy. Stańczyki)
Odcinek z Ełku do Kowali Olecki i przebieg bez większych problemów, nie licząc gumy złapanej przez Jacka, lecz za nimi wpadliśmy w pułapkę Green Velo. Wiecie pewnie co to jest. To szlak rowerowy zaczynający się w Elblągu i kończący się Przemyślu. Piegnie on wzdłuż północnej i wschodniej granicy naszego kraju. O ile nasz odcinek to w większości drogi asfaltowe to tu przebiegał on polnymi drogami. Szuter, bruk, jednym słowy koszmar dla naszych szosówek. Niewiele tego było bo chyba tylko z 10km, ale zapadło nam to w pamięci. Szkoda, że nie ma oznaczeń o czekających nawiężchniach na najbliższym odcinku GV.
(Mazurskie drogi nie tylko kręte, ale i potrafiące dać się we znaki. Oczywiście te oznaczone jako GV)
Same akwedukty w Stańczykach są w prywatnych rękach i zwiedzanie jest (chyba) płatne. Nie pamiętam czy płaciliśmy, czy na gapę weszliśmy na ich teren. Fakt, że po przyjeżdzie na miejsce lunął deszcz i nikogo przy kasie nie było a może już po prostu nie pamiętam. Budowla co by nie mówić robi wrażenie. Jeśli nie mylę to nigdy nie zostały one wykorzystane. Miały być mostem kolejowym łączącym Królewiec z Elblągiem i Gdańskiem. W rzeczywistości okazała się prywatną linia Geringa. Wyzwoliciele rozebrali linię i zabrali ją w głąb Rosji. Pozostały jedynie wiadukty, które przez pewien czas wykorzystywano do skoków na linie a teraz są same w sobie atrakcją.
(Trójstyk granic w Bolciu oraz fermy wiatrowe, które dużo więcej niż w moich stronach)
Po wyjeżdzie ze Stańczyk mieliśmy przed sobą naprawdę piękną ścieżkę rowerową GV. Oznaczoną nawet procentami podjazdów i zjazdów, lecz nadal nigdzie nei było informacji ile jej będzię i co nas może czekać. Po pewnym czasie skończyła się, ale droga na szczęście cały czas asfaltowa. Niestety deszcz i wiatr zaczęły nam dokuczać. Jacuś co prawda zamówił nocleg blisko Stańczyk w oddalonym o jakieś 80km Kaletnikach. 200km już w nogach a do domu daleko. Co było robić? Jedynie pedałować do ciepłej strawy i suchego miejsca do spania. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Bolciu przy Trójstyku Granic. Tu zbiegają się granice Polski, Rosji i Litwy. Pstryk, pstryk i dalej w drogę. A droga jak to na suwalszczyźnie, pofałdowana. Zjazd i podjazd. Zjazd i podjazd. I tak non stop. Gdy dojechaliśmy do Szepliszek gdzie TIR-y maja wielkie parkingi a do Kaletnik mieliśmy ok 10km zatrzymaliśmy się na kolację. Placek i piwo pozwoliło nam odbudować nadwyręzone siły. Na nocleg dotarliśmy przed 23 po przejachaniu blisko 300km. Jakby było mało atrakcji to....
Siadłem w fotelu z puszką piwa. Wyciągnąłem nogi jak normalny biały człowiek przed tv i... i lipa bo telewizor nie odbierał. Jacek wyszedł spod prysznica i oznajmił, że skończyła się ciepła wodę więc muszę poczekać aż się nagrzeje. TYLKO NIE ZAŚNIJ!! Jasneeeee. Obudziłem się w tym fotelu ok 2 w nocy. Wszystko zesztywniałe a ja nadal trzymałem tą puszkę z piwem. Po prostu padłem. Woda pod prysznicem niestety nadal była zimna i musiałem się w takiej wykąpać a właściwie opłukac.
Powrót
(Kaletnik. Mała wioska w pobliżu Sejn. Tym razem nie udało mi się dojechać do Sejn, może innym razem)
Jak to mam w zwyczaju tak i wtedy wstałem o świcie. Kwaterę mieliśmy w domku. Woda nadal zimna pod prysznica, więc szybkie myk myk i w suchę ciuchy. Za oknem przewalały się ciemne chmury, ale nie padało. To przynajmniej dobre. Przy kawie usłyszałem jak Jacuś powoli człapie po schodach i pierwsze słowa na powitanie...o leje!!! Faktycznie zaczęlo nieźle padać. Co tu robić. Do domu ok 200km. Dzwonić po transport? Nim Jacek ogarnął się i zjadł śniadanie to deszcz przestał padać. Ruszyliśmy przez Suwałki w kierunku na Augustów. Ruch jak to przy święcie umiarkowany, ale na szczęście DK8 posiada na tym odcinku marginesy więc można było bezpiecznie jechać.
(Droga powrotna przez pofałdowaną Suwalszczyznę oraz przez "Środek Europy" czyli Suchowolę)
Powrót co tu ukrywać był krótszy i nie chodzi o to, że każdy kilometr przybliżał nas do domu. O ile poprzedniego dnia pokonaliśmy blisko 300km to powrót miał tylko 200km. Niestety odczuwałem te przejechanie kilometry i wlokłem się za Jackiem. Miał ubaw ze mnie, ale był wyrozumiały. Co tu pisac...męczarnia. Na szczęście wypogodziło się i powoli dotarliśmy do domu. Poza kapciem Jacka w Ełku nie mieliśmy problemów ze sprzętem. W dwa dni pokonaliśmy kawał drogi. Odwiedziliśmy kilka fajnych miejsc. Co prawda nie zajechaliśmy do Dowspudy i Aten, które planowaliśmy odwiedzić w powrotnej drodze. Oczywiście w nastepnym roku ponowiliśmy pewną część trasy i wpadliśmy do Aten.
(Co nie udało się za pierwszym razem, udało się dojechać w następnym sezonie. Nie wiem kiedy Jacuś tak mi wypiękniał)
Co tu ściemniać ...Ateny są przeraklamowane