Sprawdzian charakteru
Moje starty w imprezach rowerowych
(tak wyglądałem po wywrotce. Kask pęknięty, palec dłoni prawdopodobnie złamany)
Jeśli w grupie będzie kobieta, to faceci będą się przed nią popisywać. Gdy grupa będzie z samych facetów to wtedy będą ze soba rywalizować. Zawsze to powtarzam. Ile by nie mieli lat to zawsze rywalizacja będzie się pojawiała. Nie jestem oderwany od tej "wady". Mimo siwych włosów na głowie i przeżytych lat, nie pozbyłem się tej przypadłości. Też chciałbym wygrywać, być najlepszy...czy to coś złego? Myślę, że jest to naturalne. Co prawda świadom jestem swoich ograniczeń, lecz męska duma czasem prowadzi do ekstremalnych sytuacji. Mimo wszystko nie poddaję się, wstaję, liżę rany i próbuję dalej. Co prawda odpuszczam typowe wyścigi a staram się wybierać imprezy gdzie mogę pokonywać trasy swoim tempem. Tak jest z ultra maratonami 24 godzinnymi. Do tej pory wystartowałem w trzech edycjach.
(próbowałem w kilku wyścigach swoich sił i ...to nie dla mnie jednak)
W 2017 roku pojawił się pomysł, żeby zorganizować w Wysokim Mazowieckim maraton 24 godzinny. W związku z tym, że miałem dobre relacją z ich grupą, jak również w ich oczach uchodziłem za kogoś kto pokonuje dłuże (w ich i chyba w moim mniemaniu) dystanse, zostałem zaproszony do komitetu organizacyjnego. To mnie powierzono ustalenie trasy. Wydawało mi się, że trasa powinna mieć około 100km co da możliwość wykazania się. Ograniczenia logistyczne oraz zdrowy rozsądek wymógł na skróceniu trasy do 67km.
(13 letnia wtedy Ania, dla której zbierałem pieniądze)
Wyobrażacie sobie jazdę przez 24 godziny po okręgu? Ja wtedy nie wyobrażałem sobie tego tak do końca. Potrafiłem już wtedy przejechać trasy ponad 200 kilometrowe więc uważałem, że przejechanie w 24 godziny 500 km to bułka z masłem lub tzw pikuś. Żeby moje kręcenie nie było takim bezcelowym wpadłem na pomysł zbiórki pieniędzy dla córki mojego nieżyjącego kolegi. Za moim przykładem poszli organizatorzy i również zrobili podobną akcję dla poszkodowanego przez los chłopca.
Rzuciłem hasło, że jeśli przejadę ponad 500 km to ofiarodawcy będą płacić na konto Ani po 50gr za kilometr. Oczywiście plany były ambitne. Przecież miałem tylu znajomych na fejsie, tylu znajomych w realu. I co? Okazało się, że zacżeto podejrzewać mnie o chęć zarobku. Pewnie była w tym moja wina. Jak to zorganizowałem? Otóż po pierwszych negatywnych reakcjach od "sponsorów" na chęć większych wpłat, wymyśliłem sobie sprzedaż kilometrów po 10 gr za każdy przejechany przeze mnie w maraonie. Kwoty od 20 do 50 złotych nie powinny nikomu zburzyć budżetu a przy dużej ilości chętnych darczyńców powinno się nazbierać. Wydrukowałem odpowiednie pisemko, na blankietach bankowych dowodów wpłaty wstawiłem konto, jedno z kilku widniejących na stronie fundacji z numerem osobistym Ani. I właśnie poszło o te konto. Bo ktoś kto otworzył stronę fundacji musiał kliknąć jeden wiecej link niż normalnie, żeby je zobaczyć.
(na swojej trasie spotykaliśmy i takie widoki)
Co prawda wytłumaczyłem oskarżycielowi co i jak, ale niesmak pozostał. Chętni do większych i mniejszych wpłat jednak się znaleźli i czego starałem się uniknąć nawet wpłaty gotówkowe. Otóz chodziło o wpłaty dolarowe od znajomych z USA, którzy poprzez znajomych lub rodzinę podawali mi po kilka "zielonych". Sprzedałem je w kantorze i z kwitkiem oddałem mamie Ani. W sumie nazbierałem 4620 złotych za co wszystkim dziękuję do tej pory.
(to właśnie tacy ludzie są herosami. Pan Stanisław na zwykłym wózku inwalidzkim pokonal wtedy ponad 100km)
Jak mi poszło z kręceniem kilometrów. No cóż. Tu już nie było tak różowo. Gdy dziś czytam moje wpisy w trakcie maratonu widać jak optymizm powoli mnie opuszcza. Ale zacznijmy od początku. Start wyznaczono na godzinę 11 spod punktu gdzie miało się toczyć nasze najbiżesz 24 godzina życia. Biuro maratonu mieściło się w piwnicy budynku, tam trzeba było zejść po śliskich schodach, żeby podpisać listę i ewentualnie posilić się. Z jednym kibelkiem i małą umywalką. Spanie było w obocznym pawiloniku. Wystartowaliśmy we trzech. Jacek, Andrzej i ja. Jak to na ogół było Jacuś wyrwał za sprinterami, my staraliśmy się utrzymywać średnie tempo ok 30km/h, które nie wyniszczało nas od początku i nie powodowało, że zostawaliśmy w ogonie. Piękna lipcowa pogoda, słońce i delikatny wiatr. Pogoda jak marzenie.
(wiatr, deszcz i samotność pokonały mnie nad ranem )
Niestety ok 20-tej wszystko się zmieniło. Przyszła nawałnica, która dobrze nas zmoczyła, wzmógł się wiatr utrzymujący się do rana. Domyślacie się, że temperatura też drastycznie się obniżyła. Po zapadnięciu zmroku Jacek ze względu na ból barku i totalną niechęć do jazdy po ciemku wrócił do domu na noc. Andrzej poszedł odpoczywać a ja widząc zbierającą się grupę z Mazowiecka postanowiłem kontynuować jazdę. Nadal siąpił deszcz, samochody jeżdżące na długich światłach, krótko mówiąc delikatny koszmar. Nocny odpoczynek też nie był czymś co mnie zregenerowało. Najpierw telefon, krótko po moim zaśnięciu z pytaniem kolegi gdzie obecnie jestem, później totalna sztywność mięśni i ba dodatek przemoczone buty. Chyba nic gorszego nie może być jak jazda w mokrych butach. Gdy obudziłem się nad ranem, słyszałem padający za oknem deszcz. Mimo wszystko wstałem i w tych mokrych butach postanowiłem ruszyć na trasę. Nikogo nie miałem do wsparcia. Po minięciu półmetka trafiłem na silny przeciwny wiatr. Po 40-tym kilometrze doszedł jeszcze deszcz.
(widać moje cierpienie? uwieżcie mi, że bliski byłem płaczu)
I te myśli w głowie....po co ja się tak męczę. Przecież to nie ma sensu. Zero wsparcia, podłączenia się pod kogoś żeby chociaż przez chwilę skryć się przed wiatrem. Miałem taki wielki żal do siebie, że jednak odpadłem, że poddaje się. Zjechałem na bazę, oddałem kartę i w tym momencie dotarł Andrzej. Jak to on ma w zwyczaju, potupał nózkami i pojechał jeszcze na jedno okrążenie. Gdybym nie poddał się, gdybym poczekał to może była szansa na podkręcenie w pobliżu tej magicznej liczby 500 kilometrów a tak stanęło na 402km.
(Jacek Z. wyciął figurkę a Ania ją podpisała, to była najpiękniejsza nagroda za mój trud)
Czy to dużo? Większość powie, że dystans niewyobrażalny a ja miałem taki wielki niedosyt. Czułem, że byłem w stanie przejechać dużo więcej. Poza tym najgorsze, że poddałem się. Późniejsze rozmowy z ludzmi obytymi w takich imprezach uświadomiła mi, że jednak osiągnąłem naprawdę fajny wynik. Największą nagrodą było podziękowanie od Ani.
(na kolanie widać strupy, nie mogę docisnąć klamki hamulca, ale jadę i się cieszę. Jacek za mną a w biało-niebieskim stroju Robert)
2018 rok to start w dwa tygodnie po bardzo poważnej kraksie, która o mało nie zakończyła mojej "kariery". Blizny na ciele i w psychice pozostały do dnia dzisiejszego. Nie miałem sił nacisnąć hamulca. Każde otarcie koszulki o strupy na plecach powodowało krwawienie. A tu trzeba było jechać. Tym razem ktoś inny poszedł po rozum do głowy i skrócił pętle, po których się poruszaliśmy do 37,5 km. Byłem co prawda temu przeciwny, lecz okazało się to dużo lepszym rozwiązaniem niż te ponad 60 kilometrowe. Łatwiej było je przejechać. Częstsze chwile przerwy. Tym razem nie organizowłem zbiórki. Nie chciałem robić z siebie cierpiętnika, a w rzeczywistości byłem nim bo walczyłem ze sobą przez większość trasy. Jacek tradycyjnie odpuścił nocną jazdę. Tradycyjnie zaczął padać deszcz. Mimo ochraniaczy buty były również mokre, z tym, że teraz w ochraniaczach miałem ciepłe stopy. Nad ranem temteratura spadła do ok 4C. Mimo to kończyłem maraton w dużo lepszym nastroju i z lepszym wynikiem niż w poprzednim roku. Przejechałem 456 km.
(buciki na deszcz już wdziane, zaczyna się najcięższy okres jazdy)
Jak to zrobiłem nie wiem do dziś.
2019 rok
(start do III Maratonu w 2019r. W centrum moja koleżanka Basia, która przejechała chyba coś ok 300km. Szacun Basiu)
III Maraton w 2019 roku. W moim życiu było naprawdę wiele innych ważniejszych spraw niż myślenie o przygotowaniach do maratonu. Początek sezony bardzo późno z powodu śniegu. Jacek też miał inne plany niz wspólna jazda. Może pozwoliło mi to na przygotowanie się do samotnej jazdy. Tak jak w poprzednim roku tak i w tym trasa 37,5km. Baza w liceum. Dużo lepsze warunki niż podczas pierwszej edycji. Start w sobotę o 10 a w piątek Jacek poinformował mnie, że z powodów kontroli w firmie nie będzie mógł wystartować. Na szczęście dojechał po pierwszej rundce i do wieczora już mi partnerował. Oczywiście na noc wrócił do domowych pieleszy. Jazda jak jazda. Na ogół sam. Krótkie kręcenie z kimś kończyło się albo moim odjazdem lub częściej moim pozostaniem w tyle. Determinacja i chyba dobre rozłożenie sił pozwoliło mi na jazdę do godziny 4 nad ranem. Na początku czerwca jest już wtedy jasno. Jacek przysłał mi smsa, żebym podał mu swoją lalizację to rano dołączy do mnie. O 4.25 wysłałem mu info z wiadomością, że czekam na niego w liceum. Położyłem się tylko na chwilę, żeby rozprostować plecy i dać odpocząć nogom. 4.50 to brutalne przebudzenie mnie przez Jacka....chyba był to kopniak...że zostało nam jeszcze 3 okrążenia do przejechania.
(tylko dzięki pomocy Jacka udalo mi się nakręcic aż tyle kilometrów w III Maratonie. Dzieki Jacuś)
- JACEK, MNIE STARCZY TYLKO JEDNO...JEDNO I NIC WIĘCEJ.
- Nie marudź. Jedziemy.
Tym razem on dyktował takie tempo, że byłem w stanie się utrzymać i z każdym przejechanym kilometrem byłem gotów dać mu zmianę. Efekt? 526 km!!! I lekki niedosyt, że mogłem przynajmniej pół okrążenia więcej. Jak widzicie mało kiedy jestem zadowolony z wyniku.
Czy jestem dumny? Jasne. Po to startowałem, żeby pokonać swoje słabości, sprawdzić się z lepszymi od siebie. Ale chyba ajwiększymi zwycięzcami są własinie tacy ludzie jak Basia czy pan Stanisław. To oni mimo swoich chorób, nieszczęść są w stanie przejechać długie dystanse i to dla nich należy się wielki szacun. Ja bez pomocy Jacka nie byłbym w stanie poprawić wyniku i wyśrubować go jak dla mnie na bardzo wysokim poziomie. Wg moich obliczeń spędziłem wtedy ponad 22 godziny na siodełku.