Na warickich papierach...
Czyli nasz wyjazd do Torunia
Jak to powiedział kiedyś mój kolega...Szaleństwo ma swoje granice. Tak też było w wypadku naszego wyjazdu do Torunia. Czy muszę dodawać, że rowerowego wyjazdu? Chyba nie. Ale jak to bywa w większości opowieści, jest początek czyli pomysł i jest jego realizacja. Jakiś czas temu Padł pomysl na jakiś długi weekendowy wyjazd. Spodobał mi się jako cel Toruń. Ok 300 km w jedną stronę, czyli całkiem fajne wyzwanie. Gdy na spotkaniu podsumuwującym sezon rowerowy rzuciłem ten pomysl, było kilku chętnych, którzy byli gotowi na te wyzwanie. Im bliżej wyjazdu tym większe milczenie zapadało.
(5.30 pora ruszać w świat)
2017 rok minął i nie znaleźliśmy odpowiedniej ilości determinacji na zrealizowanie tego pomysłu, aż nadszedl lipiec 2018 roku i Jacek rzucił...Jedziemy. Ja szykowałem trasę, on zaś zajął się szukaniem kwater na nocleg. Nie ukrywam, że też mieliśmy respekt dla tego dystansu. Postanowiliśmy więc kupić bilety powrotne z Torunia do Czyżewa, i to była wersja numer Łan. Tą wersję przedstawiłem w domu, żeby uspokoić obawy mojej Ani. Okazało się, że Jacek na nocleg wybrał Golub-Dobrzyń odległy od Torunia o kilkadziesiąt kilometrów. Więc postanowiliśmy jechać do Sierpca i tam podjąć decyzję.
A. Jedziemy do Torunia i później na nocleg do Golubia. Rano podejmujemy decyzję czy wracamy do domu na kołach czy wracamy na pociąg do Torunia.
B. Jedziemy do Golubia i rano kierujemy się do Toruni i pociągiem wracamy do Czyżewa.
(może i fajny lokal, ale niczego treściwego nie mogłem sobie w menu znaleźć)
Noc przed wyjazdem nie należała do udanych. Może ze względu na czekający mnie wyjazd, sen był płytki, nie dawał mi poczucia odpoczynku i wytchnienia. Pobudka około 4 gdy było jeszcze ciemno. Kawa, kawałek jakieś kanapki i po 5 sygnał do Jacka, że jestem zwarty i gotowy do wyjazdu. No cóż...Jacek nie narzeka na kłopoty ze snem. Mało tego jeszcze musiał sie wrócić, żeby zabrać komórke czy zamknąć dom. Z niewielkim opóźnieniem jakiś 30 minut wyruszyliśmy przed siebie.
Pierwszy popas mieliśmy w Rożanie, kolejny w Ciechanowie. Oba pod sklepami na krawężniku. Baton, bułka i coś do picia. Dłuższy postój zaplanowaliśmy na obiad w Drobinie. O ile do tej pory wiatr lekko nas męczył to po obiedzie okazało się, że wieje naprawdę prosto w oczy. A każdy kilometr się dłużyl i dłużył.
(Krzysiek Raducha padł. Dałbym głowę, że tylko na chwilę przymknąłęm oko. W rzeczywistości ponad pół godziny spałem)
Aż w okolicach Sierpca dopadło mnie zmęczenie. Jako ten Rej czy Kochanowski zaległem pod gruszą na chwilę i .... i odpłynąłem. Podobno moje chrapanie było słyszalne w wielu stacjach sejsmicznych. Nie wiedziano czy to aby nie jakiś kataklizm nadchodzący czy też ruchy tektoniczne płyty kontynentalnej. Ale jak to Jacuś ma w swym zwyczaju, brutalnie mnie obudził i trzeba było jechać dalej. Na szczęście DK 10 praktycznie na całej swej długości od Drobina do Torunia ma tzw margines więc nie byliśmy zawalidrogami dla kierowców. Niestety kilka razy tirowcy naprawdę bardzo blisko nas przejechali. Czy naprawdę to wielki problem zjechać na bok o te pół metra więcej? Nie wiem, chyba to zwykły brak ogólnego szacunku dla innych użytkowników dróg.
(Starówka w Toruniu)
Jak to już bywa w dużych miastach...nie są one stworzone dla rowerzystów. Wiele razy rzucałem pomysl, żeby konsultować projekty ścieżek rowerowych z jej użytkownikami, a póżniej kazać przejechać po niej odpowiedzialnemu za nią urzednikowi. Może wtedy zacznie to mieć ręce i nogi. Rozumiem, że DDR są czymś nowym i najczęściej doklejonym do istniejących już chodników, ale na Boga, czy naprawdę aż tak trudno coś mądrego wykreślić na planie i dopilnować porządnego jej wykonania?
(Widać zmęczenie na naszych twarzach. Powinno być widać bo to już blisko 300km w nogach mamy)
Toruń nie jest pod tym względem ni lepszy, ni gorszy od innych miast. Może zmęczenie spowodowało tę moją frustrację a może faktycznie w dużej części trzeba poruszać się chodnikami. W każdym razie dotarliśmy na miejsce, to jest pod pomnik Kopernika. Oczywiście nim go znaleźliśmy to tez upłynęło trochę czasu . Jako rasowi faceci po wjechaniu na Stare Miasto zgubiliśmy się. Na chwilę zatrzymałem się zrobić zdjęcie a Jacka już nie było. Nim odnaleźliśmy się to mieliśmy okazje zjechać wszystkie okoliczne uliczki. Więc nie ma tego złego co na dobre by nie wyszło.
(Pomnik Mikołaja Kopernika, jeden z obowiązkowych punktów każdej wycieczki)
Po krótkim zwiedzaniu, kilku fotkach i zakupieniu pamiątek nadeszła pora na dalszą jazdę. Niby niewiele, ale ok 30-40km do Golubia. Niestety zmrok już zaczął zapadać a teren stał się bardzo pagórkowaty co przy zmęczeniu dawalo nam nieźle w kość.
Do Golubia dotarliśmy krótko przed 22. Mogliśmy jeszcze kupić coś na kolację w sklepie w pobliżu hotelu Vabank, w którym to Jacek zarezerwował nam pokój. Sam hotel nawiązuje wystrojem do kultowego poskiego filmu o kasiarzu Kwincie.
Zambrów-Toruń-Golub-Dobrzyń 334km
(w każdym pokoju hotelu Vabank jest jakiś motyw z tego filmu)
Poranek tradycyjnie poświęciłem na zwiedzanie miasta. Bo trzeba wiedzieć, że Golub- Dobrzyń jest sztucznym tworem administrzacyjnym. Ktoś wpadł na pomysł połączenia dwóch odmiennych miasteczek w jedno. Różnią się architektonicznie oraz historycznie. Golub po rozbiorach pozostał na dłuższy czas w Prusach co widać jego wyglądzie. To malownicze małe miasteczko, zaś Dobrzyń miasto jakich było wiele w Guberni Warszawskiej.
(Golub-Dobrzyń o poranku. Dom "Pod Kapturem z XVIII wieku z podcieniami. Jedna z perełek tego miasta)
Golub to przede wszystkim ryneczek z pieknie odremontowanymi kamieniczkami, ukwiecony i barwny. W jego rogu można obejrzeć "Dom pod Kapturem" wybudowany w drógiej połowie XVIII wieku. Tuż obok kościół poewangielicki wybudowany na początku XX wieku.
(Dawny kościół ewangielicki)
Po przecinej stronie ryneczku usytuowany jest kościół pw. św. Katarzyny. Niestety oba kościoły były jeszcze zamknięte więc nie miałem szansy zajrzeć do nich.
(Dopiero teraz zwróciłem uwagę, że nie wszystkie kamieniczki były odnowione)
Każdy kto troszkę interesuje się turystyką na wspomnienie o Golubiu od razu pomysłi o zamku. Nie inaczej było ze mną. Musiałem i ja odwiedzić go. Łatwo do niego trafić bo góruję nad miastem. i widoczny jest z każdego jego punktu.
(Górujący nad miastem krzyżacki zamek, który został w 1945 roku zniszczony przez Armię Czerwoną a później odbudowany)
Jak większość cywilizowanych instytucji tak i zamek w niedzielny wczesny poranek powinien być zamknięty. A tu miłe dla mnie zaskoczenie. Można wejść na dziedziniec wewnętrzny. O zwiedzaniu komnat to oczywiście można zapomnieć, ale i to na tyle miłe.
(Nie wiedziałem, że to była zapowiedź tego co mnie czeka w drodze powrotnej)
Nie wiadomo dlaczego, ale przed zamkiem znajduje się atrapa kolumbryny, którą to Jędruś Kmicic wysadzał pod Jasną Góra w filmie "Potop". Miły to akcent i chyba nawiązujący do oblężenia zamku przez wojska szwedzkie. Warto przypomnieć, że właścicielką zamku była Anna Wazówna, siostra tego gościa co to na Placu Zamkowym w Warszawie od wielu lat stoi. Zadbała ona o nowy jego wystrój i wygląd. Przebudowała go nadając mu odrobine renesansowego sznytu. Niestety jej rodacy to znaczy Szwedzi w 1655 roku doszczętnie go złupili i zniszczyli.
(Wnętrze zamku z krużgankami)
Powili zbliżała się godzina 7 i musiałem już wracać do hotelu, żeby przede wszystkim zgonic Jacka z wyrka i zjeść śniadanie. Później podjąć decyzję co dalej robimy, wracamy na kołach czy jedziemy na dworzec kolejowy?
Jakie było moje miłe zasoczenie z jakości zaserwowanego śniadania. Dziś mogę powiedzieć, że hotel VABANK w Golubiu-Dobrzyniu warty jest jak najlepszych opinii. Czysto, miło i przede wszystkim obficie i smacznie tu karmia.
(Szranki w których to zmagają się rycerze w corocznych turniejach)
Przy śniadaniu podjeliśmy decyzję. Wracamy do domu rowerami. Wiatr nam sprzyjał tylko temperatura była niemiłosiernie wysoka. Nie bedę czarował, ale chwilami naprawdę żar bił szczególnie od asfaltu. Tym razem ze względu na dające o sobie znać zmęczenie forsownym poprzednim dniem i wspomnianą temperaturą postanowiliśmy częściej robić postoje. Już nie co 50-70 ale co 35-25 km. Problemem okazało się być niehandlowa niedziela i co za tym idzie pozamykane wiejskie sklepiki, w których to najczęściej zaopatrywaliśmy się w jedzenie i picie. Nie jestem pewien ilości, ale Jacek wyliczył, że wypiliśmy po jakieś 20 litrów napojów.
( Replika kolubryny z XVII wieku. Ta grała w filmie "Potop")
Innym przykrym zdarzeniem był ból. Szczególnie tej części pleców, które utraciły swoją szlachetna nazwę a w prostych slowach tyłka. Okazało sie, ale dopiero po jakimś czasie, że wkładka w spodenkach kolarskich, w ktorych wracałem z Golubia pokruszyła się i przez to byłem jak ta krolewna na ziarenku grochu. Nie zdawałem sobie sprawy, że coś tak małego i zgoła niewinnego jak kawałek pianki może uprzykrzyć życie do czasu gdy nie zdjąłem spodenek i nie zobaczyłem krwi na wewnetrznej stronie spodenek. To co mialo chronić i dawać komfort zamieniło się w narzędzie tortur.
(stojak na rower przed hotelem VABANK...można coś fajnego zrobić? Można!)
Po 11 czy 12 godzinach dotarliśmy do domu. Byliśmy a właściwie to ja byłem na tyle już zmęczony, że nawet nie chciało mi się "dokręcać" tych kilku kilometrów do pęłnego wyniku. Tego dnia pokanaliśmy tylko i aż 264km.
Tak w skrócie wyglądał nasz weekendowy wypad na kawę do Torunia. Nie ukrywam, że było to po trochu spełnienie moich marzeń, a jak to bywa z marzeniami...trzeba uważać, żeby się one nie spełniły. W każdym bądź razie życzę wszystkim, żeby mieli taki tylko problem ze spełnieniem swoich.
W dwa dni pokonaliśmu 598 km. Co zobaczyliśmy i przeżyliśmy to nasze. Warto było.