Miłość (do roweru) w czasach zarazy część...
Czyli jak żyć i nie zwariować
-Czy dziś wybierasz się gdzieś? padło niezręczne pytanie zaraz po przebudzeniu i zadała je moja rodzona żona.
-Chciałbym, czy będziesz coś miała przeciwko Aniu?
-Nie, tylko nie jedźcie daleko. Pokręćcie się w pobliżu domu. Pamiętaj, obiad mamy o 14 i nie będę z nim czekała!!!
Czas epidemi, ograniczony czas a Jacuś wykombinował, że pojedziemy na jakieś 200km. Aha...jakby było tego mało to wyjedźmy około 10-10,30 bo będzie wtedy ciepło. Po długej i tajnej wymianie wiadomości (tak żeby Ania nie zorientowała się w moim knowaniu) ustaliliśmy. Wyjazd o 8 rano a powrót o 14. W nocy zmienili czas więc wyjeżdżaliśmy o 7 na stary czas i o dziwo Jacek był nawet przed czasem. O przygłupach, którzy chciali nas rozjechać tylko dlatego, że jechaliśmy ulicą a nie ścieżką rowerową nie będę pisał a jedynie odnotuję sam fakt. DEBILIZM.
Gdzie jedziemy? Ostatnio chyba SKS nas już dopadl, sks i wygodnictwo, bo zaczęliśmy ustawiac tak trasy, żeby wracać z wiatrem. Od południa wiatr miał sie wzmagać i wiać z północy, więc Jacek wymyślił, że pojedziemy do Radziłowa. Znam trasę, nad Narwią i Biebrzą. Spokojna, mało uczęszczana i jeśli pogoda sprzyja to można naprawdę odetchnąć pełną piersią. Wielu kręciło by nosem, że płasko, że monotonnie. Jeśli co chwila nad głową przelatuja klucze gęsi, z pól słychać krzyki żurawi to na dobrą sprawe brak tylko spacerujących drogą łosi lub żubrów. Gdy pomykam tymi drogami to głowa niczym radar obraca się i wypatruję. Tu sarny przemykają. Tam w oddali nie wiem czy to jakieś krzaki czy może jakiś zwierz leży na polu. Jacek próbuje sfotografowac żurawie, ale wiem z własnego doświadczenia, że to trudna sprawa.
Pierwszy postój zrobiliśmy w Sieburczynie. Niczym nie wyróżniająca sie wieś, poza tym, że przy drodze stoi wiata z jakąś tablicą. Okazało się, że w 1863 roku w okolicach tej wsi stoczono jedną z ostatnich bitew powstańczych na ziemi łomżyńskiej. Oddziały Wawra podjęły nierówną walke z oddziałami pościgowymi wysłanymi z Łomży oraz Szczuczyna. Powstańcy przedzierali się przez bagna a ci, którzy nie mieli już sił ginęli od ciosów kozaków idących ich śladem. Po tej bitwie na jakiś czas Wawer rozpuścił swój oddział w celu leczenia ran. Ponowna próba zebrania i włączenia się do walki w 1864 roku w kompleksie leśnym Czerwony Bór skończyła się ponowną klęską.
Jak widać nawet tak krótki postój pozwolił na poszerzenie wiedzy o okolicy.
Radziłów cel naszego wypadu.
Jedwabne każdy zapewne zna. Za sprawą głośnej ksiązki "Sąsiedzi" Jana T. Grossa ukazującej tragiczne wydarzenia z 10 lipca 1941 roku. Ale czy ktoś słyszał o Radziłowie? O Wąsoszu? Nawet jeśli to wypieramy ze świadomości te informację i udajemy, że nic tu takiego się nie wydarzyło. A wydarzyło się i trzeba pamiętać. Za wszelką cene nie dopuścić do powtórzenia się takich tragedii.
Samo miasteczko jest senne. Ryneczek z pomnikiem upamiętniającym bohaterskich mieszkańców walczących w obronie Ojczyzny w latach 1918-1920. Stare domki wokół ryneczku, które pewnie pamiętają lata sprzed II Wojny Światowej. Całość robi przyjemne wrażenie, bo jest czysto i schludnie. Charakterystycznym punktem jest wieża kościelna. Okala ją wieniec, ni to korona, ni płomienie. W każdym razie, dla strudzonego wędrowca jakim my byliśmy ze względu na silny przeciwny wiatr, to charakterystyczny punkt w krajobrazie. Z daleka go widać i dzięki temu można wykrzesać jeszcze resztki sił, żeby dojechac i odpocząć na ławeczce.
Niby miało wiać w plecy w drodze powrotnej, ale odniosłem wrażenie, że mimo wszystko jadę chwilami pod silny wiatr. Sprawa była prosta, boczny wiatr równie mocno utrudniał jazdę i wysysał siły z każdym kilometrem. Do tego okazało się, że teren jest silnie pofałdowany a od Jedwabnego do Wizny droga to istny koszmar. Dziury i wyboje. Na szczęście tym razem obyło się bez gum, na co chyba liczył Jacuś dokuczając mi, że nie wyrobię się na 14 do domu.
Co prawda uprzedziłem Anię, że mogę spóźnić sie jakieś 20 min, więc nie wyprowadzałem go z przekonania, że czeka na mnie zimny obiad. Pewnie na dobrą sprawę byśmy się wyrobili, lecz w pewnym momencie poczułem, że wiatr i podjazdy dały znać o sobie. Czułem się osłabiony i musiałem chwilę odpocząć. Po Jacku oczywiście nei było widać zmęczenia, ale ja musiałem odpocząć i coś zjeść.
14.28 dumnie wkroczyłęm do domu z okrzykiem....WRÓCIŁEM!!! Na co Ania, no to musisz coś przegryźć, bo obiad na wszelki wypadek przygotowałam na 15. Hehehehehe...to mogłem sie nie spinać i pędzić. W każdym razie kilometry wykręcone, kilka ciekawych informacji przyswojone a i ciepły obiad też zjedzony.
Dodaj komentarz